Tak sobie ostatnio oglądałam TIWI i tamże dwie słabo atrakcyjne kobiety namiętnie usiłujące być zabawne zbiły mnie z tropu. Dowiedziałam się bowiem od nich, że jak się chce to można i w domowym zaciszu trzasnąć sobie ekstra szyneczkę, a nie czekać i się prosić aż Tato uruchomi swoją działkową wędzarnię – bo trzeba mu przyznać, że ważniejsze rzeczy ma na głowie jak moje kulinarne fanaberie. Do czego zmierzam, pogłówkowałam, pokręciłam się i wymyśliłam. Kupiłam dwie piersi z kurczaka i postanowiłam uwędzić je w domu. Mama Walentyna do tej pory o tym nie wie, choć już dawno po fakcie, bo i po co ma się w krzyczeniu przemęczać, że w dekiel mi bije, że widzimisię i tym podobne. Tak więc Najmilejsi przepis Wam podaję, na małe arcydzieło – bo z Łasuchowych ust padło, że to najlepsze co w życiu przyrządziłam, a przyrządzałam rarytasy największe – wędlinę drobiową wędzoną w woku.
2 duże piersi z kurczaka
łyżka soli
łyżka ziół prowansalskich
łyżka czegotamchcecie (ja dałam przyprawę przywiezioną z Ukrainy, ale za chińskiego boga nie wiem co w niej było)
2 ząbki czosnku
Do domowej „wędzarni”:
wok
folia aluminiowa
suche jak pieprz patyczki z drzewa wiśniowego
spora garść wędzonej herbaty
2 łyżki cukru
Dzień wcześniej umyłam piersi z kurczaka, wysuszyłam je ściereczką i natarłam solą i przyprawami, po czym wsadziłam do miski i szczelnie okryłam woreczkiem foliowym. Wstawiłam do lodówki a na wierzchu ułożyłam garnuszek ze smalcem, żeby się cyce ścisnęły z tą miksturą, co to je wysmarowałam. No i poszłam spać. Nazajutrz jak Mama Walentyna opuściła mieszkanie i zostałam w nim sama, bo Taty i Łasuszyska nie było, wyciągnęłam woka, wyłożyłam go folią aluminiową a na nią nasypałam cukru, garstkę patyczków i herbaty, zainstalowałam w tym wkładkę do gotowania na parze i na niej położyłam wyciągnięte chwilkę wcześniej z lodówki piersi z kurczaka, związane razem sznurkiem. Przykryłam woka i włączyłam palnik na dużym gazie. Dałam się temu 15 minut pomęczyć, po czym na kolejne 10 zmniejszyłam ogień i wyłączyłam go, trzymając całość jeszcze 10 minut pod przykryciem. W tym czasie zrobiłam mocny napar z wędzonej herbaty i przecedziłam go. Wyjęłam wędlinę i wsadziłam ją na chwilę do herbacianego wywaru, wyciągnęłam i zostawiłam do ostygnięcia. W tym czasie Łasuch nakrył mnie w pięknie pachnącej tym moim wędzeniem kuchni… no dobra, śmierdzącej jak jasna cholera. Po czym pokroiliśmy domową kurzą szynkę i wtrąchnęliśmy z razowym chlebem w przeciągu kilku chwil. Najważniejsze, że udało mi się wywietrzyć dom, przed Mamowym powrotem…