czwartek, 7 października 2010

Koniec akcji.

Uhuhu, o mały włos nie zdążyłabym. Przez zabieganie ostatnich tygodni nie miałam w ogóle czasu, a często też i nastroju na to aby tu pisać. I w zasadzie może to i lepiej. Nie oznacza to jednak, że nie gotowałam, oj nie. Wręcz przeciwnie, sfotografowałam wiele swoich kulinarnych ekscesów i nie omieszkam się nimi z Wami podzielić, ale naprawdę, innym razem.

Ciężko było i jest pogodzić się niektórymi sprawami, dlatego też pozwolę sobie (i uważam, że mam do tego święte prawo) przemilczeć dyskusję na temat akcji, którą dziś kończymy, ponieważ intencje miałam i wciąż mam czyste, a nieprzyjemne słowa krytyki, były ostatnim czego mi było trzeba.

Czuję się w obowiązku jednak podziękować wszystkim osobom, które wzięły udział w różowym gotowaniu, gdyż Wasze kuszące przepisy wywołały nie jedynie uśmiech w moim sercu, ale też przysłużą się zmaganiom z ciężką i niestety bardzo popularną chorobą wielu nie tylko bliskim mi osobom. Zatem dziękuję po kolei: Kwiecience, Dorocie20w, AniC, Ukemochi, Olciaky i wszystkim tym, którzy chcieli ale z różnych powodów nie udało im się dołączyć do naszych różowo garowych przepisów. Specjalne podziękowania pragnę też złożyć na ręce Szarlotek – za zrozumienie moich intencji i wsparcie w spektakularny rabarbarowo-malinowy sposób.

Podsumowanie akcji opublikuję pod jak najatrakcyjniejszą formą jaką tylko uda mi się uzyskać 17  października, ponieważ chciałabym aby to miało znaczenie symboliczne, gdyż ten dzień właśnie jest Dniem Walki z Rakiem Piersi, zatem proszę o cierpliwość i zapraszam do zajrzenia tu już niebawem.

czwartek, 23 września 2010

Jajka w sosie chrzanowo-żurawinowym


Pierwsza zasada mediów: niektóre rzeczy należy wyłącznie okpić, lub przemilczeć.









Jajka w sosie żurawinowym:
4 jajka łyżka tartego chrzanu łyżka śmietany 18% łyżka soku z żurawiny sól kolorowy pieprz prosto z młynka Jajka wsadzamy do garnka z zimną wodą i gotujemy przez 10 minut na twardo. Chrzan mieszamy ze śmietaną i sokiem z żurawiny, doprawiamy sola i pieprzem. Wszystko po wymieszaniu powinno mieć cukierkowy różowy kolor. Jajka trzeba ostudzić, pod zimną wodą i to najlepiej przez kilka minut, bo skorupka będzie lepiej odchodzić, następnie obrać, przepołowić i polać sosem. Pysznie smakuje z chrupiącym chlebem posmarowanym prawdziwym masłem. Dziękuję wielu Ludziom za miłe słowa - to mało kosztuje, a naprawdę daje kopa jak poranna kawa :]

wtorek, 7 września 2010

Lubię razy dziesięć i UWAGA! AKCJA!

Codziennie od przyjazdu zabierałam się do napisania Wam małego sprawozdania z wakacji, ale jak się domyślacie jakoś mi to nie wychodziło. Za wiele przeżyć na raz wkleiło mi się w głowę na tyle mocno, że nie mogę tego sensownie opisać. Zbyt wiele też się zdarzyło po powrocie, abym mogła spokojnie wracać do wspomnień. Ale nie tu o tym.

Kopnął mnie zaszczyt niemały i zostałam przez kawę zaproszona do zabawy, a że ja zabawowa w pierwszej kolejności zatem pozwólcie wyłuszczyć zasady jakie mnie obowiązują: podaję sprawcę mojego udziału w zabawie, chwalę się 10 rzeczami, które lubię oraz zapraszam 10 kolejnych osób do uzewnętrznienia swoich „lubię” pod groźbą obrażenia się przeze mnie (to dodałam sobie sama, bo muszą być jakieś sankcje…). No :]

Lubię: 1) JEŚĆ, 2) lody miętowe, czekoladowe i cytrynowe (najlepiej wszystkie trzy naraz), 3) golonkę z musztardą i chlebem i może być nawet bez piwa, 4) długo spać i wcześnie wstawać, chodzić po lesie i zbierać grzyby i wrzosy, 5) zapach pieczonego ciasta, 6) świeże kwiaty (najbardziej słoneczniki), 7) różne rodzaje herbaty i kawy, 8) mokrą poranną trawę na moich stopach, 9) tańczyć, 10) czytać, pisać, śpiewać, milczeć, się wzruszać i wzruszać. 10a) Czy ja już mówiłam, że kocham góry?

Bardzo chciałabym się dowiedzieć co lubią: WSZYSCY których Wam polecam, czujcie się więc zaproszeni jeśli jeszcze nie podzieliliście się swoją dziesiątką ulubionych :]

Teraz inna sprawa. Poważniejsza. Długo się do niej zabierałam, ale w końcu nie ma co odwlekać. Zawsze chciałam pomagać, wspierać, być przydatna – no bo chyba po to jest tu każdy człowiek. Co jednak jeśli pojawia się na mojej drodze sytuacja, w której nie umiem nic zrobić… o niektórych rzeczach, katastrofach czy chorobach nie myśli się dopóki nas nie dotyczą, dopóki nie podchodzą z bliska. Wydaje się to być nieludzkie, jednakże gdybyśmy mieli się tym wszystkim zamartwiać, gdzie bylibyśmy? Być może dotyczy nas to wszystko z jakiegoś powodu. Zastanawiałam się co mogę zrobić i przeraziła mnie własna bezradność, to uczucie kiedy zdaję sobie sprawę z tego, że nie umiem nic, co mogłoby pomóc w realny sposób. Jeśli nie umiem więc nic, co byłoby przydatne, przekształcę w przydatne to co umiem najlepiej.Przyłącz się do tej akcji!

17 października jest dzień poświęcony walce z rakiem piersi. Ponieważ ta choroba dotyczy pewnej bliskiej mi osoby pragnę zainicjować akcję Różowe Gary, do której Was serdecznie zachęcam. Zasady są proste – gotujemy w różowym kolorze, z różowym dodatkiem, na różowym talerzu, w różowym garnku itd. Co? Co tylko moi drodzy chcecie – macie tyle świetnych pomysłów! Pragnę jednak aby każdy przepis był opatrzony czy to Waszymi przemyśleniami odnośnie problemu raka piersi, czy to dodającym otuchy wierszem, cytatem, piosenką, rysunkiem – cokolwiek zrodzi Wasza wyobraźnia. Dlaczego tak? Moim marzeniem jest stworzenie internetowej książki kucharskiej, być może kiedyś również wydanej, która w pewnym sensie dodawałaby otuchy kobietom chorym na raka piersi. Bo jedzenie daje życie – tak samo jak nadzieja.

niedziela, 15 sierpnia 2010

Bieszczadzkie Anioły i tęsknotowy przekaz podprogowy.

'Anioły są wiecznie ulotne
Zwłaszcza te w Bieszczadach
Nas też czasami nosi
Po ich anielskich śladach

One nam przyzwalają
I skrzydłem wskazują drogę
I wtedy w nas się zapala
Wieczny bieszczadzki ogień'

/Adam Ziemianin/



Dziś bez przepisu. O Aniołach trochę, przywiązaniu, tęsknocie i Miłości.

Gdy kilka dni temu Tomasz zaproponował spędzenie kilku dni w Bieszczadach zwariowałam z radości, moje Niebo na Ziemi ostatni raz widziałam 9 lat temu, a za każdym razem gdy próbowałam się tam wybrać, coś stawało na mojej drodze – to odległość, to brak środków, to zbyt długa jazda pociągami (26 godzin pięcioma pociągami to lekka przesada, nieprawdaż?). Jednak abyście zrozumieli dlaczego tak za Bieszczadami jestem, musiałabym tłumaczyć godzinami, a i tak na koniec stwierdziłabym, że trzeba Was tam po prostu zabrać. Jakieś 11 lat wstecz z powodów losowych przyjaciel moich rodziców się tam zagnieździł, a ponieważ moi rodzice są na tyle gołębio sercowi, że nie da się ich nie kochać, byliśmy tam częstymi i przeserdecznie przyjmowanymi gośćmi. I wtedy się zaczęło.

Jako tzw. podlotek nie byłam ja przychylna wyjazdowi na tak długo tylko w mamo-tatowym towarzystwie, ale przegryzłam wargi i z braku innych perspektyw zapakowałam dwie torby ubrań, spinek do włosów, perfum, butów i tym podobnych najpotrzebniejszych mi rzeczy. Następnie po wojnie o zmniejszenie bagaży do połowę i jako takim kompromisie, o morderczej 4:30 rano(!) wyruszyliśmy w dziewięciogodzinną podróż do miejsca przeznaczenia. Pamiętam to dokładnie, jak kilkadziesiąt kilometrów za Kluczborkiem zachwycił mnie mały dom, cały wyłożony kolorowymi kamieniami, które z winy wschodzącego słońca oślepiały jak radioaktywna tęcza moje niewyspane oczy. Od tego momentu było już tylko piękniej. Maj, błękitne niebo, gdzieniegdzie zakryte białymi łatkami pulchnych chmur, śpiew ptaków tak głośny, że nawet silnik naszej starej Corsy nie był w stanie go zagłuszyć i nagle po mojej lewicy wyrasta chorobliwie żółte wzgórze, kontrastujące z bezwstydnie zieloną doliną i błękitną płachtą nieba. Ja – nastoletnie dziecko – wzruszyłam się jak dojrzała kobieta, zamilkłam z zachwytu, który wraz z każdą kolejno widoczną górą i doliną, zapierał mi dech w piersi. Już mi się podobało.

Gdy dojechaliśmy nie mogłam uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Moim oczom ukazał się mały drewniany domek, pokryty czerwoną dachówką, okolony malwami, słonecznikami i ogórecznikiem. Zwariowałam. Przywitanie było tak serdeczne, że w ułamku sekundy poczułam się jakbym należała tam od zawsze. Po małych schodkach, mijając drewnianą rzeźbioną ławeczkę weszliśmy do środka. O takiej kuchni marzy każdy – wędzarnia i piec do wypiekania chleba, syjamski bliźniak salonowego kominka, drewniane stropy schodzące w dół i podtrzymujące kuchenny blat oraz uroczy kredens tuż przy drewnianym stole. Oj… pierwsza Miłość zaczęła się wtedy od wspólnego przygotowywania kaczki z jabłkami, sałaty z sosem winegret i pure ziemniaczanego. Ale to zbyt słodkie i osobiste by o tym wspominać…

W każdym razie Bieszczady maja dla mnie również bardzo sentymentalne kulinarne znaczenie – najlepsze placki ziemniaczane są w Bacówce pod Małą Rawką. Ale nie tylko tam zakochałam się w miejscowym jedzeniu. Jutrzejszą wyprawę zaczynamy od Muszyny w Beskidzie Sądeckim, dobrze nam znanej, przecudownej miejscowości miodem, grzybobraniem i najlepszymi serami płynącej. Czy Wam się podoba, czy nie, gdy tylko wrócę zasypię Was wspomnieniami z poszukiwań całych zielonych Aniołów i opowiadaniami delikatnych bąbelków muszyńskiej wody. Biorę kosz na grzyby, więc wymódlcie mi, proszę, owocne zbiory. Bywajcie!

Zdjęcie dostałam na pamiątkę - robione nad jeziorem solińskim. Piękne.

sobota, 7 sierpnia 2010

Kuciak w włoskim stylu


Jest w Opolu, niedaleko mojej uczelni taki chiński bar. Jego lokalizacja jest na tyle ciężka w zidentyfikowaniu dla zwykłego śmiertelnika, że właściwie gdyby nie fakt, iż pokazali mi go znajomi z roku, nigdy bym do niego nie trafiła. Śmiejemy się z najpoczciwszym na świecie Żółwiem, że to celowy zabieg uniknięcia sanepidu, bo wystrój w swej jakości ma bardzo dużo do zarzucenia. W zasadzie trafniej zabrzmiałoby – do wyrzucenia i wysprzątania. Spośród wielu innych rzeczy które doprowadzają nas w tej knajpie do śmiechu, jest sposób w jaki rodowici Azjaci nazywają podstawowe składniki ich kuchni. Nie dziwi więc nikogo sytuacja gdy podczas spożywania przez klientów posiłku o wdzięcznej nazwie „Kurczak pięć smaków” z zaplecza wybiega ktoś z obsługi i wielką miotłą goniąc szczury krzyczy „Uciekać wstrętne kuciaki!”…

Z sentymentu zatem kurczak już nigdy nie będzie miał dla mnie pierwotnej nazwy, a ponieważ przyrządzałam dziś wariację z jego biustem w tle, postanowiłam się z Wami podzielić i anegdotą, i przepisem na

Piersi z kuciaka we włoskim stylu

4 maleńkie piersi z kuciaka (miseczka zdecydowanie A)

6 plastrów mozzarelli

6 plasterków takiej dużej pieczarki

6 czarnych oliwek

rozmącone jajko

troszkę mąki

troszkę bulki tartej

łyżeczka ziół prowansalskich (wiem, wiem, miało być po włosku…)

szczypta soli

pieprz

Piersi z kuciaka rozbiłam ręką, bo nie mam tłuczka, ale jak kto się uprze to może tłuczkiem. Następnie posoliłam je, popieprzyłam i posypałam ziołami prowansalskimi, wszystko tylko z jednej strony. Na dwie piersi z kuciaka położyłam po trzy plasterki mozzarelli, pieczarki i po trzy przepołowione oliwki. Nakryłam to pozostałym mięsem, obtoczyłam w mące, jajku i bułce tartej, po czym smażyłam na złoto w dość głębokim i mocno rozgrzanym tłuszczu na mojej gibkiej patelni, kupionej kilka dni temu na garażowym pchlim targu. Lubię tą patelnię.

Propozycja podania z frytkami i surówką z kapusty, ogórka i koperku, chociaż doskonała w smaku, okazała się być wybitnie niepraktyczna, ponieważ kuciak był sycący do granic możliwości, a kiedy wsunęliśmy go z całym tym zestawem, oboje stwierdziliśmy, iż przydałaby się renta inwalidzka – no normalnie nie dało się ruszyć tyłka…

czwartek, 5 sierpnia 2010

Kotlety mielone z brokułem i kalafiorem



W zasadzie miałam się nie wypowiadać na tematy polityczne, ale obecna sytuacja wszechogarniającego ludzkie umysły amoku, doprowadza mnie do szału. Grupa, coraz niestety silniejsza, ludzi o bardzo wąskim polu widzenia rozszerza swoje pole fanatyzmu na jeszcze młodsze pokolenia, rezultatem czego jesteśmy pośmiewiskiem na skalę światową, a już niedługo dzieci w Timbuktu będą nabijać się z przesadnego idiotyzmu polskiej gawiedzi. Tragedia stała się kanwą do budowania niezgody i oszczerstw, a wysoce wartościowe dla niektórych symbole stały się kartą przetargową w dziwnej grze, w której na razie nie wiadomo o co chodzi, a jak nie wiadomo o co chodzi, to…

Smutek wielki, moje Wy misiaczki żelkowe, że przyszło nam żyć w kraju idiotów i krzykaczy.

Ale nie o tym tutaj. Z przepychu warzyw na straganach zrodził się przedwczoraj pomysł na urozmaicone kotlety mielone, które zapychały nas radośnie jeszcze i dnia wczorajszego i to właśnie je pragnę Wam zaprezentować, bo warto, ale też dlatego, że zdążyłam im zrobić zdjęcie, czego nie mogę powiedzieć o dzisiejszym leczo, po którym ślad prędko zaginał…

Kotlety mielone z brokułem i kalafiorem

pół kilo mielonej wieprzowiny (jest niezdrowo tłusta, to daje nam fajną konsystencję)

taaaaki duży brokuł

nieco mniejszy kalafior

jajko

pół szklanki bułki tartej

duża cebula

łyżeczka soli

szczypta pieprzu i chilli

olej do smażenia

bułka tarta do panierowania

Kalafiora i brokuł gotujemy do ekstremalnej miękkości, po czym poddajemy je brutalnemu zmiażdżeniu (narzędzie wybieramy dowolnie, w zależności od upodobań i fetyszy), dodajemy posiekaną cebulę, mięso, jajko i pół szklanki bułki tartej. Do powstałej mieszanki wkładamy łapska i ugniatamy, ugniatamy, ugniatamy… Dosypujemy przyprawy i ugniatamy, ugniatamy, itd. Turlamy kulki, obtaczamy je w bułce tartej i smażymy aż osiągną zadowalający nas brązowy kolor. Układamy na talerzu obok frytek i małej ugotowanej kolby kukurydzy, bo kukurydzy przegapić w tym sezonie nie możemy. Jemy, aż nam brzuchy pękną!

Byłabym zapomniała - na Woodstocku byłam i stwierdzam, iż jak co roku było fenomenalnie, a tego, kto mi poda przepis na to przegibkie jedzenie od Krishnowców skłonnam obdarować buziakiem przeogromnym.