Z okazji Bożego Narodzenia życzę Wam wszystkim wszystkiego, co najpiękniejsze oraz smacznego każdego dnia w nadchodzącym Nowym Roku!
P.S. Wybaczcie nieobecność, wytłumaczę się po Nowym Roku :)
poniedziałek, 24 grudnia 2012
czwartek, 27 września 2012
Tort grejpfrutowo-różany.
Kompletnie nie mam na nic czasu. Gdy już ten czas gdzieś
znajdę to, kompletnie nie mam na nic siły. I tak w kółko. Nie to, że nie
gotuję. Gotuję, piekę, przetwarzam, chomikuję na zimę. Ale w chwili, gdy mogę
spokojnie usiąść ostatnie czego mi trzeba to komputer na kolanach. Po prostu
kładę się na kanapie z kubkiem herbaty i odpoczywam, nie robiąc nic.
Ostatnio przy okazji pieczenia pasztetu i pieczeni rzymskiej do chleba, stwierdziłam, że wielką przyjemność zrobiłby mi zapach pieczonego ciasta. Potrzebuję jakoś ostatnio takiej domowej atmosfery. Może to jesień, może zmęczenie. Dużo piekę ostatnio, jakiś piernik, jakiś sernik, to wszystko zostaje wchłonięte w tempie tak szybkim, że nawet niekiedy nie zdążę zrobić zdjęcia. Jedyne co udało mi się ostatnio sfotografować oraz co bardzo przypadło Tomaszowi i mi do gustu to taki tort bez okazyjny, ale bardzo odświętny – tort grejpfrutowo-różany.
Ostatnio przy okazji pieczenia pasztetu i pieczeni rzymskiej do chleba, stwierdziłam, że wielką przyjemność zrobiłby mi zapach pieczonego ciasta. Potrzebuję jakoś ostatnio takiej domowej atmosfery. Może to jesień, może zmęczenie. Dużo piekę ostatnio, jakiś piernik, jakiś sernik, to wszystko zostaje wchłonięte w tempie tak szybkim, że nawet niekiedy nie zdążę zrobić zdjęcia. Jedyne co udało mi się ostatnio sfotografować oraz co bardzo przypadło Tomaszowi i mi do gustu to taki tort bez okazyjny, ale bardzo odświętny – tort grejpfrutowo-różany.
Tort grejpfrutowo-różany:
Biszkopt: 3 jajka
¾ szklanki mąki pszennej
¼ szklanki mąki ziemniaczanej
¾ szklanki cukru
½ łyżeczki proszku do pieczenia
skórka z dużego grejpfruta
szczypta soli
¾ szklanki mąki pszennej
¼ szklanki mąki ziemniaczanej
¾ szklanki cukru
½ łyżeczki proszku do pieczenia
skórka z dużego grejpfruta
szczypta soli
Białka oddzielić od żółtek, ubić ze szczyptą soli, stopniowo
dodawać żółtka, następnie przesiane mąki, proszek do pieczenia, skórkę z
grejpfruta i cukier. Okrągłą formę wyłożyć papierem do pieczenia na dnie, boków
nie smarować. Piec przez 20-25 minut w temperaturze 180 stopni.
Krem: ½ litra mleka
4 łyżki cukru
1 łyżka mąki ziemniaczanej
2 łyżki wody różanej
kostka masła
4 łyżki cukru
1 łyżka mąki ziemniaczanej
2 łyżki wody różanej
kostka masła
Mleko zagotować z cukrem (odlać pół szklanki przed
zagotowaniem) i wodą różaną. W odlanym mleku porządnie rozmieszać mąkę i wlewać
do zagotowanego mleka ciągle mieszając. Zostawić do przestygnięcia. Masło
utrzeć mikserem, dodawać po łyżce wystudzonej masy i ucierać aż powstanie
gładki krem.
Poncz: ½ szklanki mocnej herbaty z pączkami róży
Dekoracja: skórka z grejpfruta.
Biszkopt po upieczeniu przekroić na pół, każdą połówkę
nasączyć herbatą. Przełożyć połową kremu, drugą połową udekorować i posypać
finezyjnie skórką z grejpfruta :) that’s all folks!
Tajemnica zaginionego kawałka: godzina 23:00 - "Mogę już to ciasto?" "A może poczekasz do rana, aż zrobię kilka zdjęć?" "Nie." - The End.
piątek, 31 sierpnia 2012
Lubię. Ciasto kakaowe z gruszkami.
Lubię jesień. Choć zbyt często
rozdziela trudnym do zniesienia deszczem, lubię ją inaczej niż inne pory roku.
Lubię chować się myślami w porannych, zimnych i gęstych mgłach, lubię patrzeć
jak z dnia na dzień, niby dynamicznie, a jednak jakby sunąc powoli liście i
trawy zmieniają barwy żeby potem opaść. Najbardziej jednak lubię jej zapach.
Wydaje się być niemal magiczny, niezauważalny jak gdyby nie istniał, a jednak
da się go wyraźnie wyczuć, wypełnić nim płuca po brzegi, odetchnąć i mruknąć
„Już jesień…”. Uczy mnie szacunku do czasu, przyzwyczaja do przemijania i
wypełnia nadzieją na kolejną wiosnę. Lubię jesień.
Lubię kosze pełne rumianych
jabłek, ciemnych śliwek i złotych, lekko zawstydzonych gruszek. Zimnych, bo
dotkniętych porannym chłodem, chrupiących i tryskających sokiem na wszystkie
cztery strony świata, w tym na brodę zwłaszcza. Lubię chować się przed chłodem
z różowymi policzkami w ciepły koc. Koniecznie z kubkiem herbaty i koniecznie z
czymś słodkim, najlepiej łączącym wszystkie „lubię” w jedną całość.
250g mąki pszennej
250g cukru
3 jajka
350g miękkiego masła
2 łyżeczki proszku do pieczenia
4 kopiaste łyżki kakao
6 łyżek mleka
½ łyżeczki mieszanki przypraw do piernika (gałka muszkatołowa, goździki, cynamon i ziele angielskie)
1kg mocno dojrzałych żółtych gruszek
250g cukru
3 jajka
350g miękkiego masła
2 łyżeczki proszku do pieczenia
4 kopiaste łyżki kakao
6 łyżek mleka
½ łyżeczki mieszanki przypraw do piernika (gałka muszkatołowa, goździki, cynamon i ziele angielskie)
1kg mocno dojrzałych żółtych gruszek
Gruszki obrałam, wydrążyłam i poukładałam na dnie okrągłej,
wysmarowanej masłem foremki. Wszystkie składniki zmiksowałam ze sobą na dosyć
rzadką (ale nie przesadnie) masę, zalałam nią gruszki i wstawiłam do nagrzanego
na 250 stopni piekarnika. Piekłam tak 5 minut, następnie zmniejszyłam
temperaturę do 180 stopni i piekłam kolejne 45 minut. Po wyjęciu i ostygnięciu
przełożyłam ciasto na tacę gruszkami do góry i porządnie udekorowałam polewą.
Polewa kakaowa:
200g masła
10 łyżek cukru
5 łyżek kakao
5 łyżek bardzo zimnej wody
10 łyżek cukru
5 łyżek kakao
5 łyżek bardzo zimnej wody
Masło roztopiłam w rondelku na średnim ogniu, wsypałam
cukier i kakao i mieszałam do rozpuszczenia, następnie dodałam wodę, zdjęłam z
ognia i mieszałam aż się wszystko dobrze połączy. Zostawiłam na kilka minut do
ostygnięcia i udekorowałam wierzch ciasta.
Przepis jest inspirowany ciastem czekoladowym Nigelli Lawson
z książki „Nigella ekspresowo”, jednak dokonałam sporych modyfikacji, zatem
jest bardziej „mój”.
środa, 15 sierpnia 2012
Nie karm mnie wegietą! Sos słodko-kwaśny na zimę.
Nigdy nie ukrywałam swojej
niechęci do gotowych mieszanek przyprawowych wzbogacanych polepszaczami smaku,
wegiet i maggików wszelkiej maści. Nie to, żebym była ortodoksyjną działaczką
na rzecz naturalności, tudzież ukrytą sabotażystką wielkich
koncernów żywnościowych. Po prostu nie uważam, aby ich smak był czymś godnym
wpychania ich w każde możliwe danie. Pamiętam jak kiedyś na pewnej rodzinnej
imprezie widziałam ciocię, gospodynię domostwa, krojącą pomidory. Zważywszy na
to, że posiadali (i zapewne posiadają nadal) sporych rozmiarów ogród, jak można
się łatwo domyśleć, ślinka ciekła mi na myśl o rzeczonych pomidorach ze
szczypiorkiem, czy cebulą. Musielibyście widzieć moją minę, kiedy na stół
wjechały (jako jedyna zresztą jarzynka) dorodne, czerwone i słodkie pomidory
szczodrze oprószone niczym innym jak popularną żółtą przyprawą do zup i czego
się da… no spróbowałam, ale szczerze
mówiąc szału nie było. Takie tam pomidory z rosołem z kostki. Faszerowana przez
Rodziców od dziecka warzywami i ziołami z domowego ogródka, jedyne na czym mi
wtedy zależało to odrobina zielonego szczypiorku – przecież to do cholery niewiele.
Na szczęście imprezy u wujostwa umarły śmiercią naturalną, jednak mój wstręt do
tego typu dodatków pozostał ciągle żywy. I tu widzimy główny powód mojej
niekrytej niechęci – zazdrość. Moja miłość do naturalnych składników, długo
gotowanych zup, esencjonalnych sosów, suszonych ziół, warzyw i owoców pozwoliła
mi poczuć zagrożenie wobec popularnych sztucznych i szybkich substytutów.
Uważam nawet swoje obawy za uzasadnione, bowiem niemalże w każdym domu
gotowanie rosołu jest dziś przyspieszone, a jego kolor to już niestety nie
kwestia dobrej kury i warzyw. No ale nie czarujmy się, nie każdy chce wiedzieć
co je i nie każdemu chce się bawić w gotowanie od A do Z, więc w zakresie
kuchni domowej mnie to nie rusza, póki mnie nie dotyczy. Wolnoć Tomku w swoim
domku. Jednak w kwestii restauracji, chcecie czy nie, będę grzmieć i huczeć
przeciwko wszelkiej maści ulepszaczom. No powiedzcie sami – wybieracie się od
wielkiego dzwonu do restauracji, otwieracie kartę, zamawiacie najbardziej
pasujące Wam danie, dostajecie je, a w nim? To wszystko, co możecie sami
otworzyć, wsypać na wrzątek, zamieszać i to za jedyne dwa złote pięćdziesiąt
groszy. Tyle, że w takiej pseudo restauracji płacicie za to dwadzieścia pięć
złotych i ma Wam smakować, czy chcecie, czy nie. Moim zdaniem w dobie
wszechobecnych produktów „smakopodobnych” powszechnie stosowanych w codziennym
menu większości społeczeństwa, restauracje powinny być wykładnią dobrej kuchni,
opartej jedynie i wyłącznie na naturalnych składnikach i metodach pozwalających
wydobyć z potraw smak, jaki w całości mają do zaoferowania. Może i jestem
niesprawiedliwa, nie obchodzi mnie to. Może nie mam racji, bo przecież
gastronomia to ciężki biznes. Ale domagam się, aby wszystkie lokale, które chcą
się poszczycić mianem restauracji nie ważyły się używać tzw. chemii w swoim
jedzeniu. Domagam się możliwości wyboru pomiędzy jedzeniem ze sztucznymi
dodatkami, a tym bez. Domagam się również informowania mnie o tym, co jem, a
może wtedy mając wybór każdy będzie zadowolony – komu nie przeszkadza
glutaminian, benzoesan i inne będzie zadowolenie wcinał wszystko, kto nie chce
tego kupować i spożywać będzie wiedział, których miejsc unikać. A siłą rzeczy
nie wydaje mi się, aby branża gastronomiczna miała na tym stracić.
Z domu zawsze przywożę rzeczy,
które zapewne celników prześwietlających mój bagaż doprowadzają do palpitacji
serca – kilogramy pomidorów w pudełkach, papryki, wielkie siatki fasolki
szparagowej, wędliny, sery, a nawet pietruszkę i seler. Przekładając i
porządkując wczoraj moje ledwo rozpakowane zdobycze zmartwiłam się, że cieszyć
się będę nimi najwyżej kilkanaście dni, do kilku tygodni. Wtedy też wpadłam na
pomysł zamknięcia tych cudów (tak, dla mnie polskie pomidory to cud) w
słoikach, w formie, w której najczęściej je zajadamy. Tak też w mojej
dzisiejszej pracowni przetworowej od bladego świtu powstały trzy wielkie garnki
w temacie pomidorowym, a zamrażarka już od wczoraj wzbogaciła się w trzy kolory
zblanszowanej fasolki. Pragnę podzielić się z Wami przepisem na sos
słodko-kwaśny, który w tym roku wypróbowałam po raz pierwszy w życiu, który
został zainspirowany przepisem Panny Malwinny, jednak trochę się od niego
różni. Polecam spróbować w tej wersji, ale również wersja oryginalna na blogu
Filozofia Smaku jest godna uwagi.
1,5kg pomidorów
3 duże papryki (u mnie biała i zielona)
5 cebul
4 średnie marchewki
puszka ananasa
ząbek czosnku
1/2 łyżeczki chilli mielonego, papryki słodkiej, curry i pieprzu czarnego
2 łyżki jasnego sosu sojowego
2 czubate łyżki cukru
75ml octu spirytusowego 10%
łyżka soli
łyżeczka mąki ziemniaczanej
3 duże papryki (u mnie biała i zielona)
5 cebul
4 średnie marchewki
puszka ananasa
ząbek czosnku
1/2 łyżeczki chilli mielonego, papryki słodkiej, curry i pieprzu czarnego
2 łyżki jasnego sosu sojowego
2 czubate łyżki cukru
75ml octu spirytusowego 10%
łyżka soli
łyżeczka mąki ziemniaczanej
Pomidory, paprykę, marchew i
cebulę pokroiłam w średniej wielkości kawałki i zasypałam łyżką soli.
Odstawiłam na godzinę, po czym zlałam wypuszczony przez warzywa sok. Warzywa
wrzuciłam do garnka i gotowałam 20 minut na wolniutkim ogniu. Dodałam ananasa
pokrojonego na kawałki (sok z niego odłożyłam na później), ocet, sos sojowy,
cukier i przyprawy. Gotowałam przez kolejne kilka minut po czym z ananasowego
soku i mąki ziemniaczanej zrobiłam tzw. zaklepkę i dodałam ją do garnka z
sosem. Zagotowałam, dosoilłam do smaku, wpakowałam w słoiki układając je do
góry dnem, aby pokrywki się wklęsły i byłam z siebie bardzo zadowolona :)
Mój kawałek lata :) |
Na koniec zapraszam Was na mały spacer po ogródku moich Rodziców, z którego pochodzi większość składników użytych w przepisie (no, ananasa jeszcze tam nie wyhodowano;]). To tylko kilka z wielu różnych roślin żyjących na tym małym kawałku ziemi:
Odmian winogron jest tu około dziesięciu, część w szklarni, część na otwartym słońcu. |
Kiwi, odmiana "Piccollo" |
Jeden z niewielu pozostałych kwiatków nasturcji - resztę zjadły moje Siostrzenice :) |
Ten ma korzenny smak, Siostra moja Aga robi go z cukrem pudrem w rumie - pycha. |
Kusząca, ale cierpka aronia. |
Pomidor odmiany tygrysiej. |
Niestety nie doczekałam aż śliwki dojrzeją... |
Borówka amerykańska. |
Moje ulubione malinówki, najlepsze pod koniec zimnego września. |
Etykiety:
bezmięsne,
cebula,
czosnek,
dania obiadowe,
fast food po mojemu,
papryka,
pomidory,
przetwory,
sosy
wtorek, 24 lipca 2012
O plagiatach słow kilka i ciasto czeskie na osłodę.
Największym społecznym błędem
komunizmu była wspólna własność. Choć to pozornie niewidoczne, poprzez
pięćdziesiąt lat zatarły się w polskim społeczeństwie istotne cechy jak
poczucie odpowiedzialności, własności i współzależności, miast tego doskonale
wykształciły się obojętność oraz poczucie bezradności. Jednak najgorszym co
mogło się z tego urodzić jest kompletnie zniekształcone i ubogie pojęcie
kradzieży – przekonanie, że jeśli jest dostępne, to jest do wzięcia,
przywłaszczenia, kompletnie nie kojarzone z niczym niemoralnym. I choć wiele
ludzi wiodących dorosłe, samodzielne życie nie ma dziś już nic wspólnego z
minionym ustrojem, wzorzec wykształcony i powielany przez lata, powszechne „olewatorstwo”
i wybiórcza śpiączka sumienia odbija się jak stempel na czole społeczeństwa. Dlaczego
o tym? Być może dlatego, że przepełnia mnie rozgoryczenie traktowaniem blogerów
i ich własności intelektualnej, jakie można zobrazować ostatnio wydaną książką
kucharską pewnej znanej już pani, całkowicie splagiatowaną kilku blogów
kulinarnych, albo dzisiejszym moim znaleziskiem, którym jest zdjęcie z mojego
bloga, z moim przepisem, niestety bez mojego podpisu… Powszechne przekonanie,
że jeżeli coś jest w Internecie to jest publiczne, a jeżeli jest publiczne to
jest wszystkich i ZA DARMO przyprawia mnie o mdłości i palpitacje serca. Jakże
wiele wysiłku musi kosztować wklepanie do przypisów kilku adresów stron
internetowych, napisanie kilku maili z prośbą o pozwolenie na wykorzystanie
czyjegoś wytworu? Zapewniam, że w moim przypadku telefon czy email z zapytaniem
o wykorzystanie mojego zdjęcia, tekstu, przepisu zajmuje mniej czasu i energii,
niż przerabianie w programie do obróbki graficznej i ucinanie adresu źródłowego
ze zdjęcia, mało tego, jeśli komuś ogromnie mocno zależy na czasie, jestem w
stanie wyrazić zgodę na pożyczenie
mojego dzieła szybciej niż wklepuje się ctrl+c i ctrl+v.
Moja ukochana Ania Shirley mawiała, że „naśladownictwo jest największym wyrazem uznania”, jednakże naśladownictwo a kradzież, przedstawianie cudzej własności jako swojej, to niestety dwie różne rzeczy. Przykro mi niezmiernie moi Drodzy, że takie sytuacje mają miejsce, zdaję sobie jednak sprawę, że uniknąć się ich całkowicie w tak zdeprawowanym społeczeństwie nie da. Pozostaje mi jedynie życzyć Wam wszystkim stalowych nerwów, wytrwałości w dążeniu do respektowania Waszych praw autorskim, a tym, których nie dosięgły jeszcze macki plagiatorów – aby nigdy się do Was nie wyciągnęły. W ramach pocieszenia dla siebie i dla Was zapraszam na ciasto mojego dzieciństwa. Czeskie, jak czeski film wokół.
Moja ukochana Ania Shirley mawiała, że „naśladownictwo jest największym wyrazem uznania”, jednakże naśladownictwo a kradzież, przedstawianie cudzej własności jako swojej, to niestety dwie różne rzeczy. Przykro mi niezmiernie moi Drodzy, że takie sytuacje mają miejsce, zdaję sobie jednak sprawę, że uniknąć się ich całkowicie w tak zdeprawowanym społeczeństwie nie da. Pozostaje mi jedynie życzyć Wam wszystkim stalowych nerwów, wytrwałości w dążeniu do respektowania Waszych praw autorskim, a tym, których nie dosięgły jeszcze macki plagiatorów – aby nigdy się do Was nie wyciągnęły. W ramach pocieszenia dla siebie i dla Was zapraszam na ciasto mojego dzieciństwa. Czeskie, jak czeski film wokół.
ciasto: 3 szklanki mąki
¾ szklanki cukru
250g margaryny
2 łyżki miodu
1 jajko
10 łyżek mleka
¾ szklanki cukru
250g margaryny
2 łyżki miodu
1 jajko
10 łyżek mleka
Mąkę należy przesiać, dodać cukier, jajko, miód, mleko i
posiekaną, bardzo zimną margarynę. Zagnieść z zwartą kulę, owinąć folią i
schłodzić minimum 2 godziny w lodówce (ewentualnie pół godziny w zamrażalniku).
Rozwałkować na dwie lub trzy blaszki (w zależności jak grube je chcemy) i piec
każdą około 9 minut w 180 stopniach na złoty kolor.
masa: 75g kaszy manny
½ l mleka
kopiasta łyżka cukru waniliowego albo łyżeczka esencji waniliowej
6 sporych łyżek cukru
kostka masła
½ l mleka
kopiasta łyżka cukru waniliowego albo łyżeczka esencji waniliowej
6 sporych łyżek cukru
kostka masła
Połowę mleka zagrzać z cukrem i cukrem waniliowym, resztę
rozrobić z kaszką. Do gorącego mleka dodać rozrobioną kaszkę i ciągle mieszać aż
zgęstnieje. Dobrze schłodzić. Zimną, bardzo gęstą masę stopniowo dodawać do
utartego masła i miksować kilka minut.
polewa kakaowa: ½ kostki masła
4 łyżki dobrego kakao
5 łyżek cukru
3-4 łyżki lodowatej wody
4 łyżki dobrego kakao
5 łyżek cukru
3-4 łyżki lodowatej wody
Masło rozpuścić na małym ogniu, dodać cukier, kakao i wodę i
mieszać do rozpuszczenia.
dodatkowo: słoik powideł śliwkowych
Na blat ciasta wyłożyć po kolei: powidła, masę grysikową,
kolejny blat ciasta. Na końcową warstwę ciasta wylać polewę kakaową. Ze względu
na zawartość miodu w cieście, najlepiej jest je jeść dopiero drugiego dnia,
kiedy składniki się dobrze „przegryzą”. Doskonałe do mocnej, ciemnej kawy.
Z maminego przepisu. |
A o tym już niedługo... |
wtorek, 17 lipca 2012
Szaszłyki z wołowiny.
Pogoda jest tak paskudna, że odliczam dni do wakacji w
Polsce jak małe dziecko odlicza dni do urodzin. Ratujemy się z Łasuchem
porządnymi, gorącymi i ostrymi daniami, dosładzamy sobie życie drożdżówką z
rabarbarem, a widząc przebłyski słońca wypadamy z domu jak strzały w kierunku
parku, gór, oceanu czy jezior. Kiedyś wydawało mi się, że pogoda nawet jeśli ma
wpływ na człowieka, to niewielki i jest to raczej psychologiczna zagrywka
ludzkiego nieokrzesanego umysłu, jednak teraz, tkwiąc w szarościach za oknem i
z trudem odróżniając dzień od nocy jestem absolutnie pewna, że słońce jest
nieodłącznym składnikiem dobrego samopoczucia.
W Irlandii zachwyca mnie przywiązanie do lokalnych produktów, ich łatwa dostępność i jakość. Fenomenalne jest dla mnie to, że mogę wybrać z której farmy, z którego ogrodu są produkty, jakie kładę na swój stół. Częściej też sięgam po różne rodzaje mięs, ryb czy owoców morza, które w Polsce omijałam szerokim łukiem, a to ze względu na cenę, a to ze względu na niewiadome pochodzenie. A szkoda, bo Polska jest krajem, który od wieków mógł się poszczycić wspaniałą żywnością, doskonałymi serami, mlekiem, wspaniałym drobiem czy dziczyzną – jednym słowem, jest się czym pochwalić i z czego korzystać. Tylko dziwnym trafem rodzime produkty znikają stłamszone przez te tańsze, modniejsze, zagraniczne. Ech, Do kraju tego… tęsknię do domu.
W Irlandii zachwyca mnie przywiązanie do lokalnych produktów, ich łatwa dostępność i jakość. Fenomenalne jest dla mnie to, że mogę wybrać z której farmy, z którego ogrodu są produkty, jakie kładę na swój stół. Częściej też sięgam po różne rodzaje mięs, ryb czy owoców morza, które w Polsce omijałam szerokim łukiem, a to ze względu na cenę, a to ze względu na niewiadome pochodzenie. A szkoda, bo Polska jest krajem, który od wieków mógł się poszczycić wspaniałą żywnością, doskonałymi serami, mlekiem, wspaniałym drobiem czy dziczyzną – jednym słowem, jest się czym pochwalić i z czego korzystać. Tylko dziwnym trafem rodzime produkty znikają stłamszone przez te tańsze, modniejsze, zagraniczne. Ech, Do kraju tego… tęsknię do domu.
½ kg wołowiny bez kości (najlepiej troszkę tłustszej części)
2 gałązki rozmarynu
skórka i sok z cytryny
2 czerwone papryczki chilli
2-3 łyżki ziaren zielonego pieprzu
4 ząbki czosnku
½ szklanki oliwy z oliwek
sól
2 gałązki rozmarynu
skórka i sok z cytryny
2 czerwone papryczki chilli
2-3 łyżki ziaren zielonego pieprzu
4 ząbki czosnku
½ szklanki oliwy z oliwek
sól
Wołowinę myjemy i kroimy w kostkę wielkości 2x2 cm, układamy
w niewielkim naczyniu. Pozostałe składniki (za wyjątkiem soli) drobno siekamy i
mieszamy ze sobą tworząc marynatę, którą zalewamy mięso. Całą miksturę
szczelnie przykrywamy i wkładamy do lodówki na minimum 12 godzin. Tuż przed
grillowaniem mięso solimy i nadziewamy na namoczone wcześniej w zimnej wodzie
patyczki do szaszłyków. Grillujemy w zależności od upodobań – ja dostaję ataku
paniki na widok krwistego mięsa, więc obsmażałam je po 6 minut z obydwu stron,
co chwilę podlewając marynatą lekko rozcieńczoną wodą. Podałam z ryżem, ale
doskonale sprawdzi się z pieczonymi ziemniaczkami, a nawet w bagietce z
odrobiną ostrej musztardy.
Ach, ten zalotny rozmaryn na gałce ryżu... |
Jeden ze sposobów na szarość - rysunek na murze obok Katedry N.M.P. w Killarney |
Krowy rasy Angus pasące się w parku narodowym - najlepsza i najczęściej spotykana wołowina. |
Pozory trzeba zachować - Łasuch (znany również jako Tomasz) udaje, że świeci słońce :) |
Etykiety:
cytryna,
czosnek,
dania obiadowe,
grill,
kolacje,
na przyjęcie,
wołowina,
zioła
środa, 20 czerwca 2012
Skrzydełka słodko-pikantne
Komputer dalej mi zdycha, więc muszę korzystać z
pożyczonego, ale mam taki nawał zaległych przepisów, którymi koniecznie chcę
się podzielić, że po prostu musiałam wygospodarować chwilę i użyć kilku
kombinacji aby napisać chociaż dwa słowa.
Często przygotowujemy z Łasuchem coś na wieczór z przyjaciółmi i rzadko kiedy
wpadam na pomysł aby to tu zamieścić. No ale tym razem już się przypilnowałam i
voilla! Przepis, który Wam dzisiaj zaprezentuję na tyle przypadł nam do gustu,
że zdecydowanie powtórzymy go jeszcze w tym tygodniu, bo oboje byliśmy mocno
zaskoczeni oryginalnym i uzależniającym smakiem tych skrzydełek.
Skrzydełka słodko-pikantne:
1kg skrzydełek z kurczaka
marynata:
4 łyżki sosu sojowego
4 łyżki syropu klonowego
½ łyżeczki sproszkowanego imbiru
1 płaska łyżka sproszkowanego chilli
1 łyżka oleju sezamowego
sok z połowy cytryny
1kg skrzydełek z kurczaka
marynata:
4 łyżki sosu sojowego
4 łyżki syropu klonowego
½ łyżeczki sproszkowanego imbiru
1 płaska łyżka sproszkowanego chilli
1 łyżka oleju sezamowego
sok z połowy cytryny
Składniki marynaty dokładnie połączyć w dużej misce i włożyć
do niej umyte skrzydełka, wymieszać, przykryć folią i włożyć do lodówki na
minimum godzinę. Nagrzać piekarnik do 180 stopni i piec w nim skrzydełka,
ciasno ułożone w naczyniu żaroodpornym przez 30-40 minut. Gotowe :)
My zjedliśmy z pieczonymi młodymi ziemniaczkami i cebulką, posypanymi suszonym
cząbrem oraz z surówką z kapusty, ale w wersji imprezowej podajemy obok
bagietki albo chleba i też jest pysznie.
Etykiety:
cytryna,
dania obiadowe,
drób,
fast food po mojemu,
kolacje,
na przyjęcie,
ziemniaki,
zioła
wtorek, 29 maja 2012
Przerwa techniczna.
Chciałam dobrze, a wyszło jak zwykle. Przerwa techniczna, komputer się przekręcił. Sori maj friends.
poniedziałek, 21 maja 2012
Dorsz w jogurtowym beszamelu.
Choć jestem córką
zapalonego wędkarza i z rybami mam do czynienia od dziecka, istnieje
tak naprawdę niewiele sposobów, na które je jadłam.
Być może dlatego, że z niewiadomych przyczyn rzadko po nie sięgam
(chociaż trzeba tu zaznaczyć, że aktualnie mieszkam praktycznie
nad oceanem, gdzie ryb wszelakich jest od groma), być może dlatego,
że moim zdaniem rybę łatwo spieprzyć. Poza tym kocham smak ryb
samych w sobie do tego stopnia, że bardziej wyraziste dodatki w
rybnych daniach przyprawiają mnie jedynie o niepohamowane napady
złości. Na ten przykład jak zachwycam się łososiem w ziołach
prowansalskich, tak szlag mnie trafia gdy widzę makrelę w
pomidorach, albo nieszczęsną „rybę po grecku”, która z
Grecją ma tyle wspólnego, co ja z baletem. Nie lubię i już.
Ciężkim więc wyzwaniem dla mnie jest wzbogacić swoją dietę o
ryby wszelkiej maści tak, aby nie stały się dla mnie monotonne i
nie przekraczały moich ściśle określonych barier bzdurnej
awangardy smakowej, stąd też staram się delikatnie komponować
przyprawy do poszczególnych gatunków ryb.
Dorsz w jogurtowym
beszamelu:
4 kawałki filetów
z dorsza
250ml naturalnego jogurtu
szczypta mąki żytniej
razowej
kopiasta łyżeczka
palonej gałki muszkatołowej
sól i świeżo
mielony pieprz
2 łyżeczki startego
parmezanu
Rozgrzałam piekarnik do
200 stopni. Jogurt wymieszałam z solą, pieprzem i gałka
muszkatołową, a na głębokiej patelni przyprażyłam mąkę.
Patelnię zdjęłam z ognia, odczekałam minuta i wlałam jogurt z
przyprawami cały czas mieszając, aby nie powstały grudki. Dwa małe
naczynia do zapiekania wylałam połową jogurtu, na którym
ułożyłam rybę i przykryłam pozostałym jogurtem oraz posypałam
parmezanem. Zapiekałam około 15 minut, ale im grubsze filety, tym
dłużej należy rybę w piekarniku przytrzymać. Podałam z brokułem
polanym sokiem cytrynowym i posypanym drobniutko posiekanym ząbkiem
czosnku.
czwartek, 17 maja 2012
Pizza na chlebku pita.
Dietowanie dietowaniem, ale ochota na
pizzę sama nie przejdzie. Jedyne wyjście z sytuacji to uruchomić
szare komórki w strefie kombinatorskiej i obciąć, dodać,
ująć, zmodyfikować. Tym sposobem stworzyć nowe przepyszne (i
zbytnio nie odbiegające smakiem od oryginału) dzieło. Jak nasz
dzisiejszy obiad, szybki w przyrządzeniu i zupełnie rozpieszczający
podniebienie – pizza na chlebku pita.
Pizza na chlebku pita:
4 pełnoziarniste chlebki pita (użyłam
gotowych, ale dobrej jakości)
puszka pieczarek w zalewie solnej
garść oliwek
pół małej cebuli
nieduże zielone chilli, bez pestek,
pokrojone w cienkie paseczki
sos do pizzy (przepis podałam już
tutaj)
2 kule mozzarelli
Nagrzałam piekarnik do 200 stopni na
funkcji grillowania. Na kratce ułożyłam pity, skropiłam ich
wierzch wodą i włożyłam do rozgrzanego piekarnika na dwie minuty.
Wyjęłam je i przecięłam w pół, każdą połówkę
posmarowałam sosem, obłożyłam dodatkami i na nowo ułożyłam na
kratce. Piekłam do momentu roztopienia się sera, nie jestem pewna
ile to dokładnie trwało, ale na pewno nie więcej niż chwilkę.
Wyjęte i jeszcze gorące pizze wsuwaliśmy polane jogurtem
czosnkowym (jogurt, czosnek, sól) i uszczęśliwiliśmy tym
nasze wiecznie głodne brzuchy, że ho ho!
Postanowiłam dzielić się z Wami moimi codziennymi wymysłami na potrzeby sytuacji częściej, dlatego też już teraz zapraszam na ogniste curry, łososia na szpinaku i inne, które pojawią się na blogu w niedługim czasie :) Póki co dziękuję wszystkim za komentarze i odwiedzanie mojej strony, fajnie, że tu zaglądacie :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)