wtorek, 15 maja 2012

"Bitki" sojowe w sosie myśliwskim.

Niekiedy wydaje mi się, że moje życie tańczy tango. Sunie powoli i obiecująco, po czym z mocnym przytupem prędko się oddala, by za chwilę znowu wrócić do rozleniwionej postaci. Tak oto przez ten miesiąc rzuciłam mało obiecującą pracę, wybrałam się na całe pięć dni do upalnej Polski, wróciłam do krainy wiecznego deszczy zahaczając niemalże o depresję. Obecnie znowu wszystko zmierza ku górze, ale jak wiadomo za lekko być nie może, zatem po kamienistej drodze. Albo się z tym pogodzić, albo leżeć i płakać.
Obserwując swoje ciało, jeszcze kilka dni temu nie wydawałam się być zadowolona. Nie chodzi tu bynajmniej o jego masę, z którą mniej lub bardziej się już pogodziłam, ale o jego stan zdrowotności. Nie będę się czarować, że tryb życia, który prowadziłam nie miał na to wpływu. Miał i to, niestety, kluczowy. Zatem postanowiłam zdecydowanie zmienić sposób swojego odżywiania, trybu funkcjonowania itd. itp. Poczytałam sobie o diecie (tak! o diecie! - tego jeszcze nie grali...) zgodnej z grupą krwi. I o dziwo, bardzo mi się ona spodobała, co więcej znalazłam w niej uzasadnienie wielu zachowań mojego organizmu w stosunku do niektórych produktów spożywczych, jak np. mleko. W dodatku nie wymaga ona w zasadzie żadnych ścisłych wyrzeczeń (bo wyrzeczeniom to ja niestety, ale mówię „nie!”), a pobudza moją wyobraźnię do działania. Zatem, jako że mamy z Łasuchem oboje grupę krwi A, zwiększyłam ilość białek niezwierzęcych, odrzuciłam czerwone mięso, masło, mleko w postaci nieprzetworzonej i co najważniejsze, ale już dodane od siebie samej, nie obżeram się batonikami jak opętana. Póki co od pięciu dni nie widzę drastycznych zmian (szczerze się ich nawet nie spodziewam), jednak moja skóra, włosy, paznokcie zaczynają wyglądać zdrowiej, mam więcej energii i dobrze sypiam. Albo to siła autosugestii, albo rzeczywiście to działa. Do czego zmierzam, pragnę przedstawić Wam kilka przepisów, które wykombinowałam na potrzebę naszych codziennych obiadów, śniadań i kolacji i od razu zastrzegam, że są one związane tylko i wyłącznie z naszymi upodobaniami podciągniętymi nie pod to „co powinniśmy jeść”, ale to „czego dobrze by było unikać”. Nigdy nie powiedziałabym, że będzie to takie proste i ciekawe. Zapraszam do mojego eksperymentu :)

Wczorajszy obiad nazwaliśmy „bitkami sojowymi w sosie myśliwskim”, ale tak naprawdę to po prostu zwyczajne, nieco nudne kotlety sojowe z całym zapałem tej nudy pozbawione:

8 kotletów sojowych
5 ziaren jałowca
2 ząbki czosnku
4 suszone kapelusze prawdziwków
szklanka wody
łyżeczka soli
1,5 szklanki mocnego naparu z wędzonej herbaty
trochę mąki żytniej
łyżka oleju słonecznikowego
łyżeczka jogurtu naturalnego


Kotlety włożyłam do miski z posiekanym czosnkiem, kapeluszami grzybów i zmiażdżonym jałowcem, zalałam szklanką gorącej wody, posoliłam i odstawiłam na pół godziny. Dobrze namoczone kotlety odcisnęłam i każdy z osobna obtaczałam w mące żytniej, następnie kładłam na średnio rozgrzany olej i obsmażałam na rumiano z każdej strony. Zalałam wodą z namoczonych kotletów i dodałam herbatę. Gotowałam 15 minut na średnim ogniu i odstawiłam. Sos zgęstniał sam dzięki mące żytniej i skrobi w kotletach. Dodałam łyżeczkę jogurtu naturalnego, ale można ją spokojnie pominąć. Podałam z kaszą gryczaną i słodko-kwaśną sałatą z jogurtem.

Zjedliśmy jeszcze pomidorową z makaronem, całkiem niezłą, nie chwaląc się. Nie mam zdjęcia, ale przepis może się przydać:

1,5l bulionu warzywnego z łyżeczką oliwy z oliwek
½ łyżeczki mielonego czarnego pieprzu
4 kopiaste łyżki pure pomidorowego (nie koncentratu!)
garść świeżej bazylii
łyżeczka jogurtu naturalnego

Bulion podgrzać, ale nie zagotować, dodać pure z pomidorów i doprowadzić do wrzenia. Zdjąć z ognia, dodać jogurt, pieprz i posiekaną bazylię. Można podać z makaronem (orkiszowy jest świetny), ryżem, grzankami, czy czym tam chcecie. Łasuch nie lubi pomidorowej, ale tą zajadał, aż mu się uszy trzęsły – coś w tym musi być :) 


Do tego spacer po plaży i podziwianie fruwających windsurfingowców - czego chcieć więcej? :)

środa, 18 kwietnia 2012

Sernik pomarańczowy.

Takie są chwile w życiu człowieka, kiedy zaczyna puszczać nosem bańki wzdychając i prychając na otaczające go zdarzenia mniej lub bardziej od niego zależne. To dobrze, gdyż owe bańki przeczyszczają narzędzie wdychania, wydychania i wyczuwania, co też sprawia, że można na nowo zaciągnąć się świeżym powietrzem. I wtedy tenże człowiek zdaje sobie sprawę z tego, iż nie ma w zasadzie na co wzdychać, prychać i zaczyna doceniać fakt, że nie jest w tak ciemnej dupie w jakiej się sytuował w swych imaginacjach o swoim jestestwie. Zaczyna zauważać swoją szczęśliwość. Zaczyna zauważać szczęśliwość w prostocie.

Często narzekałam, że nie umiem zrobić dobrego ciasta, jednak po kilku udanych próbach wypiekowych (babka, biszkopt...) postanowiłam chwycić się czegoś z wyższej półki. A że pretekstem doskonałym były święta wielkanocne, te minione chwilkę temu, chwyciłam się wtenczas za sernik. Szczerze mówiąc, miałam go tu zamieścić już dawno, ale zawsze było „coś”. Zatem powracam po przerwie świątecznej, mam nadzieję, że nie objedliście się nazbyt przy swoich wielkanocnych stołach i na poniższy sernik według własnej (!) receptury dacie mi się namówić. No chociaż na kawałeczek...?





Sernik pomarańczowy:

spód:
300g herbatników
200g masła

masa:
1kg sera białego dobrze zmielonego
½ szklanki mleka
5 jaj
szklanka cukru
skórka i sok z pomarańczy

Na samym początku przygotowałam spód na dużą tortownicę. Zblendowałam herbatniki, stopiłam masło i połączyłam oba składniki dokładnie ucierając. Gotową masą obłożyłam dokładnie spód i boki formy i włożyłam na godzinę do lodówki. Po jakimś czasie zabrałam się za przygotowanie masy. Ser mleko, cukier, sok plus skórkę z pomarańczy zmiksowałam razem przez około 15 minut (chodzi o to, żeby wszystko było bardzo dokładnie połączone), następnie oddzieliłam białka od żółtek, białka ubiłam ze szczyptą soli, żółtka wmiksowałam w masę, po czym delikatnie, drewnianą łyżką dodawałam ubite białka. Tortownicę wyjęłam z lodówki, wypełniłam masą serową, szczelnie owinęłam podwójną warstwą folii aluminiowej i ułożyłam na większej blasze. Wypełniłam większą blachę wodą tak, aby sięgała mniej więcej połowy tortownicy i piekłam przez godzinę w 180 stopniach. Po godzinie wylałam wodę, uchyliłam piekarnik i pozostawiłam ciasto do powolnego stygnięcia. "Udekorowałam" truskawką, bo tęsknię za latem. Efekt? Musicie sami ocenić :)



 W prezencie jeszcze zdjęcie przedstawiające jak bardzo do dupy mamy pogodę i dlaczego zdjęcia sernika są tak ciemne, mimo że były robione w środku dnia. Brzoza nad małym jeziorkiem z lazurową wodą - jeziorko przy kopalni miedzi o ile się nie mylę w Killarney National Park.Wieje i wszystko się giba jakby tańczyło taniec wirowaniec.

sobota, 7 kwietnia 2012

Wesołego Alleluja!

Z okazji Świąt Wielkanocnych życzę Wam czasu spędzonego w prawdziwie radosnej atmosferze, pełnej słodyczy i tej w ustach i tej w sercach i życzę Wam również, aby wraz z Wielkanocą i wiosną narodził się dla Was nowy rok pełen niesamowitych możliwości i zielonej nadziei! :)

wtorek, 3 kwietnia 2012

Ćwikła z chrzanem.


Wielki Tydzień rozpoczął się od samych pozytywnych rzeczy. Z jednej strony to świetnie, z drugiej związane jest to z tym, że być może nie będę miała wystarczająco dużo czasu, żeby tu zaglądnąć. Na pewno znajdę chwilkę na życzenia wielkanocne, choć nie jestem pewna czy podzielę się z Wami jeszcze jakimś przepisem. Jak już pisałam przygotowuję sama swoją pierwszą Wielkanoc, w dodatku nie w ojczyźnie, więc zaabsorbuje to większość mojego czasu.
Czasem cierpię z powodu braku lub trudnej dostępności produktów, które w Polsce były zawsze pod ręką – jak choćby świeże buraki. Jeszcze się całkiem nie przestawiłam. Dlatego też moja tegoroczna ćwikła nie przypomina zbytnio pięknej fioletowej ćwikły z mojego domu rodzinnego. Jest czerwona, jak sama czerwoność. Ale smakuje dobrze, nawet bardzo dobrze. Chwała Bogu miałam zapasowy chrzan w słoiczku, bo to litewskie za przeproszeniem, ale gówno, nic tylko zszarpało mi nerwy. Kupujesz człowieku chrzan, rozumiesz, w słoiczku i na etykiecie widnieje „korzeń chrzanu 86%”, to się kurde nie spodziewasz, że jak go otworzysz, to się będzie lał jak zupa. I smakował jak woda z octem. Panie producencie z litewskich półek, mam Panu coś do zakomunikowania: żenada takie gówno ludziom wciskać. Wstyd na całą wieś i okolicę. No wywaliłam.
Tak czy siak dobry chrzan z lodówki uratował moją ćwikłę, która według przepisu wiadomo kogo, wyszła bardzo, nie chwaląc się, dobra, toteż ją Wam polecam.

Ćwikła z chrzanem:
1 kg ugotowanych i obranych buraków (ja miałam gotowe, pakowane próżniowo)
200ml chrzanu (słoiczek możliwie jak najlepszego, możecie zetrzeć sami, wtedy dajcie połowę mniej)
sok z cytryny
cukier
sól i utarty w moździerzu pieprz
olej

Buraki starłam na tarce o drobniutkich oczkach, tak aby powstała z nich puszysta masa. Odlałam z nich nadmiar soku i wymieszałam je z chrzanem. Doprawiłam sokiem z cytryny, cukrem, solą i pieprzem, powkładałam do wyparzonych słoiczków i na górę każdego wlałam półcentymetrową warstwę oleju. Olej sprawi, że ćwikła nie zeschnie od góry i nie utworzy nieprzyjemnej ciemnej warstewki.

U mnie w domu Mama robi zawsze dwa słoiki ćwikły – jeden taki jak powyżej, drugi z dodatkiem kminku. Dlaczego? Dlatego, że mój Tato gdyby mógł, to kminek dodawałby tez do deserów :)
Przepis dodaję do akcji:
Wielkanocne Smaki 2

sobota, 31 marca 2012

Babka cytrynowa.



  W tym roku pierwszy raz przygotuję Wielkanoc sama. Trochę mi smutno, nie ukrywam, że moja reszta rodziny będzie w Polsce, a ja tu, ale z drugiej strony pękam z dumy, że w końcu uda mi się krok po kroku stworzyć namiastkę mojej własnej domowej tradycji. Dlatego też aby nie popełnić błędów (znacie mój stosunek do wypieków...) wypróbowałam przepis na babkę cytrynową według telefonicznych wskazówek mojej Mamy. I wiecie co? Wyszła na tyle dobra, że dumna jak paw spacerowałam po domu powtarzając co chwilę do Tomka „i patrz! I to nie drożdżówka!” :) Uwielbiam takie słodko-kwaśne wypieki i dlatego zwieńczyłam moje dzieło cytrynowym lukrem i kandyzowanymi plasterkami cytryny. No pycha! 


Babka cytrynowa według mojej Mamy:
1 kostka masła roztopiona i lekko ostudzona
4 jajka
1 szklanka cukru (najlepiej miałkiego)
1 szklanka mąki pszennej
1/2 szklanki mąki ziemniaczanej
2 płaskie łyżeczki proszku do pieczenia
sok i skórka ze sparzonej cytryny

Jajka ubiłam z cukrem, dodając przesiane mąki, proszek do pieczenia sok i skórkę z cytryny. Chwilę ubijałam i dodałam powoli stopione masło, wymieszałam dokładnie na niskich obrotach miksera i przelałam do wysmarowanej i wysypanej bułką tartą formy. Piekłam w 180 stopniach przez niecałe 45 minut.


Lukier:
sok z dwóch cytryn
1 cytryna pokrojona na cieniutkie plasterki
4 łyżki zimnej wody
¼ szklanki cukru

Sok, wodę i cukier umieściłam w rondlu i podgrzałam na małym ogniu do rozpuszczenia cukru. Włożyłam plasterki cytryn i czekałam aż skórka z nich stanie się przeźroczysta, od czasu do czasu potrząsając garnkiem. Gdy cytryny były gotowe ułożyłam je na ostudzonej babce i polałam całość lukrem.

Przepis dołączyłam do akcji:
Wielkanocne Smaki 2
Babki i babeczki

środa, 28 marca 2012

Risotto ze szparagami i czosnkiem niedźwiedzim.



Nie wiem jak u Was, ale u mnie wiosna pełną gębą. W dodatku na każdej płaszczyźnie: w powietrzu, w sercu, w domu i w kuchni. Wygrzebaliśmy się spod zimowej pierzyny melancholii na dobre i zamiar mamy wrócić do niej dopiero za rok, zatem ciężkie grochówy i bigosy ustępują miejsca w naszej kuchni kolorowym i lekkim potrawom. Na przykład takim, jak to genialnie kremowe risotto ze szparagami. Wzbogaciłam je o niezłą garstkę czosnku niedźwiedziego, w którym absolutnie się zakochałam, i który to rozradował moje serce rosnąc połacią na naszej ścieżce spacerowej. Mam w planach nazbierać go ogromną ilość i wykorzystywać do kilku innych przepisów, część może zamrozić, w każdym razie odkryć to ziele w różnych odsłonach, bo absolutnie mnie uwiodło :)





Risotto ze szparagami i czosnkiem niedźwiedzim:
kopiasta szklanka ryżu arborio
cebula
pęczek zielonych szparagów
garść świeżych liści czosnku niedźwiedziego
szklanka wytrawnego białego wina
około 1 litr bulionu warzywnego*
2 łyżki oliwy z oliwek
świeżo starty parmezan
łyżka masła

Zaczęłam od szparagów: jako, że kupiłam już z odciętymi zdrewniałymi końcami, pokroiłam je tylko, główki odkładając do osobnej miseczki. Do garnka z grubym dnem wlałam oliwę i zeszkliłam na niej pokrojoną w drobną kostkę cebulę, dodałam dolne części szparagów i posiekany czosnek niedźwiedzi, zamieszałam i zostawiłam na kilka sekund (nie za długo, żeby szparagi i czosnek nie zszarzały, a cebula się nie zrumieniła) po czym wsypałam ryż. Chwilę przyprażyłam całość, często mieszając, a gdy zaczęło powoli przywierać wlałam wino. Kiedy ryż je wchłonął stopniowo dolewałam bulionu i na małym ogniu mieszałam co jakiś czas, zapobiegając przywarciu ryżu do dna (zajęło mi to jakieś 25-30 minut). Na około 2-3 minuty przed końcem gotowania wymieszałam wszystko z masłem, ułożyłam na ryżu główki szparagów i zostawiłam pod przykryciem na wyłączonym palniku. Gorące przełożyłam do miseczek, zapomniałam posypać startym parmezanem (ale Wy to zróbcie, na pewno będzie pyszne) i obłożyłam moim wyszukanym „garnię” :) czyli zblanszowanymi szparagami z każdej strony.
Jak dla mnie niebo w gębie :)

*Bulion warzywny robi się naprawdę szybko i bezproblemowo, możecie zrobić więcej i zamrozić sobie w litrowych pojemnikach po lodach (ja tak robię), albo zostawić na jutrzejszą bazę do zupy. Zresztą sam też jest spoko, jeśli macie ochotę na kubek bulionu w ramach przekąski. A robi się to tak:
2 pietruszki
1 spora marchew
3 gałązki selera naciowego
1 duża cebula
listek laurowy, ziele angielskie, pieprz w ziarnach i sól

Warzywa obrać, pokroić w plasterki, w moździerzu utłuc listek, ziele i pieprz, wymieszać z warzywami, zalać niecałymi dwoma litrami wody i gotować na małym ogniu półtorej godziny – wiadomo, że im dłużej tym lepiej, ale uwierzcie mi, że niczego po tym czasie mu nie brakuje. Na koniec solimy i voilla! Mamy taki fajny bulion, że hej!

wtorek, 20 marca 2012

O tym, jak mnie to wszystko przeraża.

Do końca życia pozostanie mi w pamięci ten widok: wysoce otyły mężczyzna poruszający się o kulach, który zmierza w stronę kasy pobliskiego fast foodu. Składa zamówienie – Pewnie rodzina zaraz dojdzie – pomyślałam. Ganiąc się za zbytnią naiwność, przyglądałam się jak radośnie wcina dwa powiększone zestawy, które, choć jem jak pułk wojska, spokojnie rozłożyłabym sobie na trzy, cztery dni. I choć jest to widok dość popularny w miejscu, gdzie mieszkam, można nawet powiedzieć, że wpisany w folklor miasta, to serce mi się dosłownie złamało. Spojrzałam na jego podwiniętą nogawkę, spod której wylewała się łydka zwieńczona charakterystycznymi dla cukrzycy zmianami skórnymi. Widok jak z obrzydliwego horroru, żyjący człowiek w stanie rozkładu.
Wtedy też zdałam sobie sprawę, że jego to nie obchodzi. Głęboko w swoim ogromnym tyłku miał to, że ten „pyszniutki” hamburger, masa frytek z majonezem i litr napoju z bąbelkami i cukrem, może być jego gwoździem do trumny. Miał gdzieś to, że wygląda, delikatnie mówiąc, odpychająco, że jego serce, wątroba, nerki otulone są
cieplutkim kożuchem z zabijającego go tłuszczu, co więcej nie jestem pewna czy w ogóle zdawał sobie z tego sprawę. Jedyne o czym zdawał się myśleć było to, że musi coś zjeść, przy czym „coś” było w oczywistej postaci hamburgerów z frytkami. Patrząc tak na jego twarz zdałam sobie sprawę z tego, że znam ten widok. Wy też pewnie znacie. Jeśli nie w rzeczywistości, to już na pewno w mediach widzieliście człowieka uzależnionego do tego stopnia, że trzęsie się sięgając po używkę, pragnie dostarczyć ją sobie jak najszybciej, a gdy już to zrobi, na jego twarzy rysuje się dzika euforia, wyraz spełnienia ostatecznego. Tak, ten człowiek był w istocie uzależniony. I to od czego? Od fast foodów. Tracił swoje zdrowie, bardzo prawdopodobne, że życie po to, aby planować swoje dni od śniadania do lunchu, od lunchu do obiadu, od obiadu do kolacji itp. itd.

Kampanie reklamowe o zdrowym trybie życia zawsze budziły we mnie współczucie. Nieudolne namawianie do uprawiania sportu, jedzenia wyłącznie zdrowych, zbilansowanych posiłków i grożenie niepożądanymi skutkami wszelakich odstępstw od tych przykazań są dla mnie jałowe i czcze. Porównywalnie do kampanii antynikotynowej na paczkach papierosów. Pamiętacie pewnie słynny skecz Cezarego Pazury: „Palenie tytoniu powoduje impotencję... Pani da te z rakiem!”. Niestety w rzeczywistości nie wygląda to tak zabawnie, bo gdy użyte argumenty są zbyt mocne, mechanizm obronny większości ludzi nakazuje je bagatelizować.
Broń boże nie mam zamiaru prezentować teraz jedynego i niepodważalnego sposobu na profilaktykę skutków niezdrowego jedzenia, z prostej przyczyny – nie znam go. Wiem jednak jedno, zbyt dużo z nas przygląda się sobie i myśli: „Nie dajmy się zwariować, przecież mnie to nie dotyczy”. I być może tak jest. Ale może dotyczyć moich dzieci, dzieci moich dzieci itd. Wzorzec, który teraz świadomie bądź nie budujemy swoim zachowaniem, prędzej czy później będzie wzorcem powielanym i przez kogoś na pewno uznawanym za właściwy. Widzę to teraz wyraźnie, obserwując dzieci przez okno. Większość z nich jest przygarbiona od nadmiaru kilogramów, otyła na tyle, że nie widać po nich wieku, czerwona z wysiłku, jakim jest przejście ze szkoły do pobliskiej restauracji z szybkim jedzeniem, sapiąca podczas wchodzenia po
schodach. Dopóki tu nie zamieszkałam obraz ten był dla mnie jakby abstrakcyjny, „gdzieś tak jest, ale nie u nas”. Siedzę przy swoim komputerze jakieś dwa tysiące kilometrów od Was, czy to wystarczająco daleko, aby uspakajać się „nie u nas”?
Z tego co obserwuję z daleka Polska idzie w podobnym kierunku, zaczyna się od popularyzacji gotowych posiłków i wprowadzania ich do dziennej rutyny żywieniowej. Przechodzi przez ignorancję w sprawie żywienia dzieci. Na czym się skończy zależy od nas.


Wszystkich tych, którzy spodziewali się kolejnego przepisu, serdecznie przepraszam. Nie cierpię na niemoc twórczą ;) jednakże zepsuł mi się aparat, a nie chcę zamieszczać przepisów bez zdjęć, bo nie i koniec (pozwolę sobie na taką fanaberię). Jednak ponieważ odwiedziła mnie w zeszłym tygodniu siostra Aga z mężem i Martuśką Małą w nagrodę dla tych, którzy dotrwali do końca mojej grafomanii mam fajowe zdjęcie (autorswa siostry Agi) Leprechauna z parady z okazji Dnia Świętego Patryka w Killarney, jak go oczarujecie, to może sprezentuje Wam garniec złota! :)