środa, 19 października 2011

Zupa Kurczakowa!

Czy Wy mnie jeszcze pamiętacie?

Dużo się działo, między innymi kolejna przeprowadzka (tym razem, mam nadzieję, że na dłużej), zmiana pracy i inne bzdety, przez które a to nie było czasu, a to ochoty czy pomysłu na blog. Jednak teraz, te kilka dni bezrobocia w sferze zawodowej zaowocowały pracą w sferze kuchennej. Dużo miałam pisać dzisiaj o ostatnio poruszających mnie kwestiach, ale gdy spojrzałam na nie z góry, z pewnym dystansem, wydały mi się być przysłowiowym „pyłem na wietrze”. Możliwe, że jest to spowodowane dotykającym mnie z każdej strony jesiennym chłodem, przez który większość swojej energii poświęcam na kombinowanie „jak tu się ogrzać?” i któremu zawdzięczam dzisiejszy, wysoce rozgrzewający obiad.

I tu o obiedzie słów kilka: zdałam sobie sprawę z tego, że prezentuję na blogu głównie przepisy na dania dość konkretne, głównie obiadowe i sycące. Postanowiłam więc poszukać powodu, dla którego głównie takiej treści są moje wpisy i voilla! Obiad to jedyny posiłek, przy którym mam czas poeksperymentować i któremu mogę poświęcić sporo czasu. Wymyślne śniadania (i tu zaliczam chociażby jajecznicę, na którą potrzeba około 5 minut) są nie dla mnie, ponieważ każda minuta dłużej w łóżku pod ciepłą kołderką jest dla mnie, jako nieskrywanego śpiocha, na wagę złota. Kolacje ze względu na obecny tryb życia rzadko kiedy mają swoje miejsce w moim dziennym menu. Ciast piec nie umiem... no może drożdżówki, jak bym nie wymieszała, tak się zawsze udadzą, ale fale dunaju, torciki szwarcwaldzkie (które kocham niezmiernie), karpatki itd. itp. wychodzą mi z mniejszym lub większym skutkiem. Poza tym nie chce mi się, nad czym ubolewam, ale zmienić tego nie potrafię. Może w wolne dni, w przypływie chwili... Dlatego też całe moje kulinarne wyżywanie się dokonuje się na obiadach. A że jestem związana z kawałem chłopa, toteż ten kawał chłopa nakarmić muszę porządnie, stąd brak u mnie sałateczek z kilku listków z pomidorkiem, które niewątpliwie dostarczają doznań smakowych przeogromnie, ale brzucha mego mężczyzny (i w tajemnicy powiem, że mojego brzucha też nie koniecznie) no niestety, ale nie nasycą. Taka już ze mnie zła kobieta.

Muszę też nadmienić, że im dłużej pozostaję na emigracji, tym bardziej brakuje mi domowych posiłków, przygotowywanych według receptur mojej Mamy, toteż Tomaszowy tygodniowy urlop w Polsce spożytkowałam prosząc Mamę o kilka typowo domowych produktów, jak chociażby pyszne wędzone kiełbasy, przetarte maliny, jabłka z naszego ogródka – fenomenalne malinówki – czy nasze ogródkowe, obłędnie pachnące pomidory, które trzymam w szufladzie aby powoli dojrzewały. A że moja Mama to kobieta zdecydowanie nie bojąca się wyzwań (pozdrawiam Cię Mamo!), Tomasz przywiózł skarby ledwo mieszczące się w samochodzie – suszone grzyby, kiszone i konserwowe ogórki, patisonki w zalewie octowej, słoiczki przetartych malin, kompoty z brzoskwin, słoneczniki pękające w szwach od ziaren, pigwy... i wiele wiele więcej. Niby w dobie wysoce rozwiniętego handlu zagranicznego nic nie powinno mi tu brakować, ale dziwnie dobrze mi z wiedzą jaką drogę przebyły moje pomidory, a już na pewno lepiej mi z ich smakiem (no nie czarujmy się, w ogóle ze smakiem – te kupne z zamkniętymi oczami można pomylić z ogórkiem...).

No i do czego zmierzam, w tęsknocie za domowym jedzeniem, myślę, zrobię zupę. Zimno, że psa nie wygonić, chleba ci nam dostatek, to akurat do zagryzania będzie, a i przydałoby się coś jednogarnkowego, żebym miała więcej czasu na leżenie i pachnięcie. Najlepiej na dwa dni. Pierwsze co przeszło mi przez myśl to flaki – pamiętam, że Tato ekspresowo zjawiał się na obiad jak tylko słyszał tą magiczną nazwę. I pomysł choć genialny, stłumił się w zarodku, gdyż z Łasuszyną flaków, jako kosmatych kawałków wołowych żołądków pływających w zupie nie ruszymy. W zasadzie ja jeszcze byłabym w stanie zapomnieć ich pochodzenie, jednak mój francuski piesek już nie odpuściłby tak łatwo. Zatem uruchomiwszy wyobraźnię popełniłam mały fjużyn i oto jest!

ZUPA KURCZAKOWA (tak, wiem,że nazwa powala swą oryginalnością...), pysznie rozgrzewająca, gęsta od szatkowanych warzyw i aromatyczna od kminku oraz majeranku, a w dodatku teraz w zasięgu Waszych garnków:


1 kurczak (około 1,5kg, ja odcięłam naszemu nogi i zamroziłam, bo były ogromne, a nie potrzeba aż tyle mięsa)

½ dużego korzenia selera

4 spore pietruszki

4 marchewki

½ białej części pora (można dać więcej, ale nie upierałabym się)

kilka ziaren ziela angielskiego (ja dałam jakieś 5-6)

kilka listków laurowych (ja dałam 3)

łyżka stołowa utartego w moździerzu kminku

2-3 łyżki suszonego majeranku

wędzona papryka w proszku

2 ząbki czosnku

łyżka mąki pszennej


Kurczaka wsadzam do dużego gara i zalewam zimną wodą, dodaję listki laurowe i ziele angielskie i doprowadzam do wrzenia. W tym czasie obieram warzywa, szatkuję na tarce o grubych oczkach, pora kroje na pół i w poprzek w cieniutkie paseczki. Gdy woda z kurczakiem się zagotuje, zdejmuję na chwilkę z ognia, sitkiem albo łyżką pozbywam się tej brzydkiej piany na wierzchu i dodaję poszatkowane warzywa. Mieszam i wstawiam na średni ogień. Po około godzinie, półtorej, dodaję kminek, majeranek, posiekany drobno czosnek i dość sporo wędzonej papryki w proszku – fenomenalna przyprawa swoją drogą. Na suchej patelni rumienię mąkę, mieszam ją w moździerzu czy tam miseczce (ja dostałam nowy moździerz, toteż nadużywam go ochoczo) z odrobiną zupy, rozcieram grudki i siup! do garnka z zupą. Solę i pieprzę do smaku (trochę soli tu potrzeba, aż się zdziwiłam) i czekam aż sobie zabulgocze ze dwa razy, po czym wyłączam. Pachnie świetnie, a z kromką dobrego, chrupiącego chleba smakuje, nie chwaląc się, bosko!