czwartek, 25 kwietnia 2013

Tortille z kurczakiem w indyjskim stylu.

Oboje z Łasuchem kończymy pracę w tym samym czasie, dlatego żadne z nas nie ma okazji przygotować obiadu zanim drugie wróci do domu. Ma to swoje plusy i minusy, po pierwsze, często przygotowujemy posiłki razem, ale niestety (i tu po drugie) nie mamy na to zbyt wiele czasu. Staramy się więc przygotowywać obiad w czasie zbliżonym do 30 minut, jedynie w weekendy możemy pozwolić sobie na przygotowywanie potraw zajmujących więcej czasu. W związku z tak ograniczonym czasem przygotowywania obiadu powstają często pomysły, które w efekcie zaskakują pysznością. Ostatnio zakochaliśmy się w tych tortillach z kurczakiem w indyjskim stylu (pewnie z takie one indyjskie, jak i ja, ale przyprawy mi tak pasowały, no to nazwa była dla mnie oczywista)  i na pewno będą się one częściej pojawiały na naszym stole.

Tortille z kurczakiem w indyjskim stylu:
2 łyżeczki kurkumy
½ łyżeczki sproszkowanego kuminu
½ łyżeczki utłuczonego w moździerzu kminku
½ łyżeczki sproszkowanego chilli
½ łyżeczki cynamonu
½ łyżeczki sproszkowanych ziaren kolendry
1 łyżeczka soli morskiej
sok z całej limonki
2 piersi z kurczaka
1 średnia biała cebula
½ ogórka szklarniowego
kilka garści rukoli
6 placków tortilli
olej do smażenia
świeża kolendra

sos:
5 ząbków czosnku
szklanka jogurtu naturalnego
2 łyżki majonezu
sól i pieprz

Przyprawy wymieszałam ze sobą w dużej misce, dodałam sok z limonki i mieszałam, aż utworzyła się pasta. Piersi z kurczaka pokroiłam w kostkę i wrzuciłam do miski z przyprawową pastą, wymieszałam dokładnie i usmażyłam na rozgrzanym oleju. Przygotowałam sos: drobno posiekany czosnek połączyłam z jogurtem, majonezem, solą i pieprzem. Tortille podgrzałam, cebulę pokroiłam w piórka, a ogórka w półplasterki. Wszystkie warzywa wyłożyłam w osobnych miseczkach na stół, tak samo zrobiłam z sosem i usmażonym na złoto kurczakiem. Tortille składaliśmy sobie na talerzach, układając po kolei sos, rukolę, cebulę, ogórka, mięso, znowu sos i świeża kolendra. Zawijaliśmy niczym świstaki i zjedliśmy, aż nam się uszy trzęsły. Polecam :)

wtorek, 16 kwietnia 2013

Chleb słonecznikowy-owsiany.

Lubię domowy chleb. Z chrupiącą skórką, świeży nawet przez tydzień i przede wszystkim pewny. Nie piekę go zazwyczaj z poszczególnych przepisów, stawiam na intuicję i jeszcze nigdy się nie zawiodłam. Dzisiaj chciałabym Wam przedstawić jeden z moich ulubionych chlebów, bardzo prosty w wykonaniu, trochę zbity, ale miękki zarazem – chleb słonecznikowo-owsiany. Przepis własny, jako pomysł na leniwe popołudnie.

Chleb słonecznikowy-owsiany:
400g lekkiej  mąki pszennej
200ml letniej wody
płaska łyżeczka soli
100g ziaren słonecznika
100g płatków owsianych (ja używam błyskawicznych, ale zwykłe też mogą być, będą bardziej wyczuwalne)
50g świeżych drożdży
50g zakwasu (dokarmionego 12h wcześniej)
szczypta cukru


Mąkę przesiewam do dużej miski, dokładnie mieszam ze słonecznikiem, płatkami owsianymi i solą. W powstałej mieszance robię dołek i wkruszam drożdże, posypuję szczyptą cukru i zalewam wodą. Odstawiam w ciepłe miejsce na około 15 minut. Do powstałego rozczynu dodaję zakwas i całość wyrabiam około 20 minut, a następnie nakrywam bawełnianą ścierką i odstawiam w ciepłe miejsce na około godzinę. Po tym czasie wyjmuje ciasto na blachę, formuję bochenek i nacinam ostrym nożem na krzyż. Odstawiam na kolejne 30 minut i nastawiam piekarnik na 180 stopni. Wkładam wyrośnięty bochenek do piekarnika i piekę 40 minut, po 20 minutach wkładam na dno piekarnika naczynko żaroodporne z kilkoma kostkami lodu. Po wyjęciu chleb powinien postukany w spód wydawać głuchy odgłos. Jeszcze ciepły chleb smaruję z wierzchu zimną wodą żeby nabrał ładnego połysku. Gotowe :)

Zdjęcia w przekroju nie mam, akurat miałam gości i zjedliśmy całość :)

piątek, 12 kwietnia 2013

Ciabatta ze stekiem w marynacie z oleju z pestek słonecznika. Zielony Nurt - moje odkrycie roku!

Jakiś czas temu dostałam propozycję od firmy Zielony Nurt aby spróbować i zrecenzować jeden z ich produktów. Jako, że firma zajmuje się naturalnym tłoczeniem olejów na zimno, ja – olejowa maniaczka – lepiej trafić nie mogłam. Naczekałam się sporo, ponieważ przesyłka trafiła najpierw do mojego domu rodzinnego, następnie dopiero w przedświątecznej paczce do mnie, a następnie najwięcej czasu zajęło mi kombinowanie w czym wykorzystam sprezentowany mi olej z pestek słonecznika. Nie zrozumcie mnie źle – myślenie nad aranżacją nie tyczyło się bynajmniej braku pomysłów, a wręcz przeciwnie, ich nadmiarowi. Do tego chciałam zapoczątkować moją przygodę z olejem z pestek słonecznika od  czegoś naprawdę szałowego. Ale najpierw kilka słów odnośnie oleju samego w sobie:

Czułość, z jaką tworzony i dystrybuowany jest produkt firmy Zielony Nurt zaskakuje od samego początku, zapakowany szczelnie w styropianowe pudełko, zabezpieczony jest w celu zapewnienia najlepszej jakości produktu, którzy otrzymujemy. Szczerze mówiąc, było to dla mnie bardzo istotne, ponieważ często zdarzało mi się kupować rzeczy w kruchych opakowaniach, które przychodziły uszkodzone lub niepożądanie wstrząśnięte. Ale to taki drobiazg, nie mniej cieszył.
Po otwarciu buteleczki możemy przenieść się na pole kwitnących,  pękatych słoneczników i prawie poczuć letnie słońce odbijające się od żółtych płatków. Zapach mnie zniewolił, nie jest zbyt intensywny, ale wyrazisty, co sprawia, że nie trzeba szczególnie martwić się o to, że olej mógłby zdominować smak potrawy, jak w przypadku np. oleju sezamowego. Oprócz zastosowania kulinarnego, olej z pestek słonecznika ma też zastosowanie upiększające – potwierdzam z całą pewnością, gdyż doskonale nawilżył mi spękane usta i podreperował wysuszone skórki przy paznokciach, użyty jedynie trzy razy w małej ilości :)
No i smak. Uwielbiam ziarna słonecznika, dodaję je często do sałatek, kanapek, zup, ale w niektórych sytuacjach ich chrupkość po prostu nie zdaje egzaminu, dlatego też delikatny pestkowy smak oleju uratował mój słonecznikowy szał i w końcu mogłam poszerzyć horyzonty kulinarnych zmagań.
Jako, że jestem szczęściarą i zazwyczaj spadam na cztery łapy, olej ten pojawił się również jako najlepszy i najnaturalniejszy sposób na mój niedobór cynku w organizmie, ponieważ poprzez tłoczenie na zimno  nie traci właściwości ziaren, z których powstaje. Jest też doskonałym wspomagaczem układu odpornościowego, a przy ostatnich temperaturach jest to dla  mnie jego bardzo istotna cecha.
Podsumowując – ogromny plus zarówno dla smaku, szerokiego wachlarza zastosowań, jak i właściwości. Zdecydowanie zaopatrzę się w niego gdy tylko się  skończy. Jedyny minus jaki w nim znalazłam to jedynie pół roku przydatności do spożycia – więc nie będę mogła kupić kilku butelek na zapas, ale to charakterystyczne dla olejów tłoczonych na zimno i w zestawieniu z jego zaletami, jest to jedynie kosmetyczny uszczerbek. W każdym razie zachęcam Was do spróbowania, poczytania więcej na ten temat na stronie producenta Zielony Nurt, oraz jak już zdecydujecie się go wykorzystać, do podzielenia się swoją opinią  na ten temat.

Dobrych wiadomości ciąg dalszy.
Eksperymentując z ostatnio coraz bardziej ukochaną mi wołowiną postanowiłam skonstruować przepis na to, co tygryski lubią najbardziej, czyli porządną kanapkę. Padło na pełnoziarnistą ciabattę, rukolę i stek z prawdziwego zdarzenia. Jedyne w czym zakręciłam to marynata do mięsa, w której stek wylądował nie przed, lecz po usmażeniu. Zdecydowanie jest to dla nas teraz obiad numer jeden pod względem szybkości, pożywności i przede wszystkim pyszności. Zapraszam! :)




Ciabatta ze stekiem w marynacie z oleju z pestek słonecznika:


3-4 pełnoziarniste ciabatty

garść rukoli na każdą bułkę

ok. 500g stek grubości około 2cm

sól morska

pieprz tłuczony





 Marynata:

50ml oleju z pestek słonecznika tłoczonego na zimno

łyżka soku z cytryny
posiekana mała szalotka

posiekana czerwona papryczka chilli

ząbek czosnku drobno posiekany

garść liści kolendry

 
 
Ciabatty podgrzałam aby stały się chrupiące z zewnątrz i miękkie w środku. Stek wyjęłam pół godziny wcześniej, aby nabrał temperatury pokojowej, natarłam solą, pieprzem i oliwą z obu stron i ułożyłam na mocno rozgrzanej, nie przywierającej patelni. Smażyłam 6 minut, obracając go co minutę (możecie smażyć dłużej, lub krócej, w zależności jakie steki lubicie, my jemy wysmażone, ale miękkie), zdjęłam z patelni i dałam mu odpocząć na talerzu.
Pokroiłam drobno kolendrę, a pozostałe składniki marynaty wymieszałam ze sobą w osobnej miseczce. Gdy stek puścił soki natarłam go solidną porcją marynaty i obtoczyłam w posiekanej kolendrze. Przekrojone bułki nasączyłam sokiem ze steku i wypełniłam rukolą. Mięso pokroiłam w 0,5cm grubości plastry i układałam jako finalną wersję kanapek.
Zjedliśmy, ale nawet nie wiem kiedy, takie było dobre :)

Marynata.

mniam, mniam, mniam, mniam...