wtorek, 29 maja 2012

Przerwa techniczna.

Chciałam dobrze, a wyszło jak zwykle. Przerwa techniczna, komputer się przekręcił. Sori maj friends.

poniedziałek, 21 maja 2012

Dorsz w jogurtowym beszamelu.


Choć jestem córką zapalonego wędkarza i z rybami mam do czynienia od dziecka, istnieje tak naprawdę niewiele sposobów, na które je jadłam. Być może dlatego, że z niewiadomych przyczyn rzadko po nie sięgam (chociaż trzeba tu zaznaczyć, że aktualnie mieszkam praktycznie nad oceanem, gdzie ryb wszelakich jest od groma), być może dlatego, że moim zdaniem rybę łatwo spieprzyć. Poza tym kocham smak ryb samych w sobie do tego stopnia, że bardziej wyraziste dodatki w rybnych daniach przyprawiają mnie jedynie o niepohamowane napady złości. Na ten przykład jak zachwycam się łososiem w ziołach prowansalskich, tak szlag mnie trafia gdy widzę makrelę w pomidorach, albo nieszczęsną „rybę po grecku”, która z Grecją ma tyle wspólnego, co ja z baletem. Nie lubię i już. Ciężkim więc wyzwaniem dla mnie jest wzbogacić swoją dietę o ryby wszelkiej maści tak, aby nie stały się dla mnie monotonne i nie przekraczały moich ściśle określonych barier bzdurnej awangardy smakowej, stąd też staram się delikatnie komponować przyprawy do poszczególnych gatunków ryb. 
W ten oto sposób powstał ten nieco zachowawczy przepis na dorsza zapiekanego w jogurtowym „beszamelu”, który o dziwo z czosnkowo-cytrynowym brokułem całkiem mocno przypadł mi do gustu.

Dorsz w jogurtowym beszamelu:

4 kawałki filetów z dorsza
250ml naturalnego jogurtu
szczypta mąki żytniej razowej
kopiasta łyżeczka palonej gałki muszkatołowej
sól i świeżo mielony pieprz
2 łyżeczki startego parmezanu

Rozgrzałam piekarnik do 200 stopni. Jogurt wymieszałam z solą, pieprzem i gałka muszkatołową, a na głębokiej patelni przyprażyłam mąkę. Patelnię zdjęłam z ognia, odczekałam minuta i wlałam jogurt z przyprawami cały czas mieszając, aby nie powstały grudki. Dwa małe naczynia do zapiekania wylałam połową jogurtu, na którym ułożyłam rybę i przykryłam pozostałym jogurtem oraz posypałam parmezanem. Zapiekałam około 15 minut, ale im grubsze filety, tym dłużej należy rybę w piekarniku przytrzymać. Podałam z brokułem polanym sokiem cytrynowym i posypanym drobniutko posiekanym ząbkiem czosnku.
 


czwartek, 17 maja 2012

Pizza na chlebku pita.

Dietowanie dietowaniem, ale ochota na pizzę sama nie przejdzie. Jedyne wyjście z sytuacji to uruchomić szare komórki w strefie kombinatorskiej i obciąć, dodać, ująć, zmodyfikować. Tym sposobem stworzyć nowe przepyszne (i zbytnio nie odbiegające smakiem od oryginału) dzieło. Jak nasz dzisiejszy obiad, szybki w przyrządzeniu i zupełnie rozpieszczający podniebienie – pizza na chlebku pita.



Pizza na chlebku pita:

4 pełnoziarniste chlebki pita (użyłam gotowych, ale dobrej jakości)
puszka pieczarek w zalewie solnej
garść oliwek
pół małej cebuli
nieduże zielone chilli, bez pestek, pokrojone w cienkie paseczki
sos do pizzy (przepis podałam już tutaj)
2 kule mozzarelli

Nagrzałam piekarnik do 200 stopni na funkcji grillowania. Na kratce ułożyłam pity, skropiłam ich wierzch wodą i włożyłam do rozgrzanego piekarnika na dwie minuty. Wyjęłam je i przecięłam w pół, każdą połówkę posmarowałam sosem, obłożyłam dodatkami i na nowo ułożyłam na kratce. Piekłam do momentu roztopienia się sera, nie jestem pewna ile to dokładnie trwało, ale na pewno nie więcej niż chwilkę. Wyjęte i jeszcze gorące pizze wsuwaliśmy polane jogurtem czosnkowym (jogurt, czosnek, sól) i uszczęśliwiliśmy tym nasze wiecznie głodne brzuchy, że ho ho!


Postanowiłam dzielić się z Wami moimi codziennymi wymysłami na potrzeby sytuacji częściej, dlatego też już teraz zapraszam na ogniste curry, łososia na szpinaku i inne, które pojawią się na blogu w niedługim czasie :) Póki co dziękuję wszystkim za komentarze i odwiedzanie mojej strony, fajnie, że tu zaglądacie :)


wtorek, 15 maja 2012

"Bitki" sojowe w sosie myśliwskim.

Niekiedy wydaje mi się, że moje życie tańczy tango. Sunie powoli i obiecująco, po czym z mocnym przytupem prędko się oddala, by za chwilę znowu wrócić do rozleniwionej postaci. Tak oto przez ten miesiąc rzuciłam mało obiecującą pracę, wybrałam się na całe pięć dni do upalnej Polski, wróciłam do krainy wiecznego deszczy zahaczając niemalże o depresję. Obecnie znowu wszystko zmierza ku górze, ale jak wiadomo za lekko być nie może, zatem po kamienistej drodze. Albo się z tym pogodzić, albo leżeć i płakać.
Obserwując swoje ciało, jeszcze kilka dni temu nie wydawałam się być zadowolona. Nie chodzi tu bynajmniej o jego masę, z którą mniej lub bardziej się już pogodziłam, ale o jego stan zdrowotności. Nie będę się czarować, że tryb życia, który prowadziłam nie miał na to wpływu. Miał i to, niestety, kluczowy. Zatem postanowiłam zdecydowanie zmienić sposób swojego odżywiania, trybu funkcjonowania itd. itp. Poczytałam sobie o diecie (tak! o diecie! - tego jeszcze nie grali...) zgodnej z grupą krwi. I o dziwo, bardzo mi się ona spodobała, co więcej znalazłam w niej uzasadnienie wielu zachowań mojego organizmu w stosunku do niektórych produktów spożywczych, jak np. mleko. W dodatku nie wymaga ona w zasadzie żadnych ścisłych wyrzeczeń (bo wyrzeczeniom to ja niestety, ale mówię „nie!”), a pobudza moją wyobraźnię do działania. Zatem, jako że mamy z Łasuchem oboje grupę krwi A, zwiększyłam ilość białek niezwierzęcych, odrzuciłam czerwone mięso, masło, mleko w postaci nieprzetworzonej i co najważniejsze, ale już dodane od siebie samej, nie obżeram się batonikami jak opętana. Póki co od pięciu dni nie widzę drastycznych zmian (szczerze się ich nawet nie spodziewam), jednak moja skóra, włosy, paznokcie zaczynają wyglądać zdrowiej, mam więcej energii i dobrze sypiam. Albo to siła autosugestii, albo rzeczywiście to działa. Do czego zmierzam, pragnę przedstawić Wam kilka przepisów, które wykombinowałam na potrzebę naszych codziennych obiadów, śniadań i kolacji i od razu zastrzegam, że są one związane tylko i wyłącznie z naszymi upodobaniami podciągniętymi nie pod to „co powinniśmy jeść”, ale to „czego dobrze by było unikać”. Nigdy nie powiedziałabym, że będzie to takie proste i ciekawe. Zapraszam do mojego eksperymentu :)

Wczorajszy obiad nazwaliśmy „bitkami sojowymi w sosie myśliwskim”, ale tak naprawdę to po prostu zwyczajne, nieco nudne kotlety sojowe z całym zapałem tej nudy pozbawione:

8 kotletów sojowych
5 ziaren jałowca
2 ząbki czosnku
4 suszone kapelusze prawdziwków
szklanka wody
łyżeczka soli
1,5 szklanki mocnego naparu z wędzonej herbaty
trochę mąki żytniej
łyżka oleju słonecznikowego
łyżeczka jogurtu naturalnego


Kotlety włożyłam do miski z posiekanym czosnkiem, kapeluszami grzybów i zmiażdżonym jałowcem, zalałam szklanką gorącej wody, posoliłam i odstawiłam na pół godziny. Dobrze namoczone kotlety odcisnęłam i każdy z osobna obtaczałam w mące żytniej, następnie kładłam na średnio rozgrzany olej i obsmażałam na rumiano z każdej strony. Zalałam wodą z namoczonych kotletów i dodałam herbatę. Gotowałam 15 minut na średnim ogniu i odstawiłam. Sos zgęstniał sam dzięki mące żytniej i skrobi w kotletach. Dodałam łyżeczkę jogurtu naturalnego, ale można ją spokojnie pominąć. Podałam z kaszą gryczaną i słodko-kwaśną sałatą z jogurtem.

Zjedliśmy jeszcze pomidorową z makaronem, całkiem niezłą, nie chwaląc się. Nie mam zdjęcia, ale przepis może się przydać:

1,5l bulionu warzywnego z łyżeczką oliwy z oliwek
½ łyżeczki mielonego czarnego pieprzu
4 kopiaste łyżki pure pomidorowego (nie koncentratu!)
garść świeżej bazylii
łyżeczka jogurtu naturalnego

Bulion podgrzać, ale nie zagotować, dodać pure z pomidorów i doprowadzić do wrzenia. Zdjąć z ognia, dodać jogurt, pieprz i posiekaną bazylię. Można podać z makaronem (orkiszowy jest świetny), ryżem, grzankami, czy czym tam chcecie. Łasuch nie lubi pomidorowej, ale tą zajadał, aż mu się uszy trzęsły – coś w tym musi być :) 


Do tego spacer po plaży i podziwianie fruwających windsurfingowców - czego chcieć więcej? :)