Tak szczerze Wam powiem, że troszkę mnie poniosło. Poczułam powiew wiosny za oknem i usłyszałam śpiew ptaków, a to wystarczyło, bym postanowiła przedłużyć nam zielone święto dedykowane pogromcy wężów w Irlandii. I cichutko się przyznam, że gdybym mogła to najpewniej cały rok świętowałabym na zielono, jednakże nie mogę się zbytnio rozpieszczać no i przede wszystkim muszę brać też pod uwagę upodobania mojego Łasucha, wszakże to wokół niego kręci się mój świat. Ponieważ w domu trwają przedświąteczne wojny porządkowe, na obiad udało się mamie Walentynie ugotować jedynie zupę gulaszową z kurzych żołądków (brzmi zniechęcająco, ale musicie tego kiedyś spróbować – cud miód!), ja stanęłam na wysokości zadania i postanowiłam przygotować kolację. A że mi się chciało tak średnio, postanowiłam przygotować ekspresową kolację. Ekspresową, nie znaczy byle jaką. Tym oto sposobem powstał pomysł na połączenie moich ulubionych szybkich w przygotowaniu składników i oto zrodził się autorski przepis na parówki w zielonych kożuchach i cieście francuskim:
opakowanie ciasta francuskiego (dostępne w każdym supermarkecie)
6 parówek
paczuszka mrożonego szpinaku
łyżka kwaśnej śmietany
łyżka masła
2 ząbki czosnku
garść startego sera (u mnie to była gouda, ale może być parmezan, mozzarella – zależy co lubicie)
Zaczęłam od szpinaku, wrzuciłam go na rozgrzane masło i przecisnęłam do środka oba ząbki czosnku, dodając szczyptę soli. Gdy miał już gęstą i gorącą konsystencję, pozostawiłam go do ostygnięcia. Łasuch obrał parówki z folii, a ja pokroiłam ciasto na 6 w miarę równych sobie płatów. Gdy szpinak ostygł rozłożyłam cienką warstwę na środku każdego płatka ciasta, po czym kładłam na to parówkę, zwijając całość w rulon i zaginając brzegi ciasta pod spód. Naczynie żaroodporne wysmarowałam na dnie śmietaną i układałam po kolei parówkowo-szpinakowe paczuszki. Posypałam je startym żółtym serem i wsadziłam do nagrzanego na 220 stopni piekarnika na 25 minut. O smaku mojego wymysłu świadczyć może fakt, że gdy nakładałam ostatnią porcję, przeznaczając
ją dla siebie, mój tato zmywał już po sobie talerz :)
W zanadrzu miałam jeszcze jedną niespodziankę. Wpadłam na ten pomysł przy analizowaniu swojego ostatniego obrazu, a mianowicie zastanawiając się nad słusznością zmieszania farb w takich nie innych proporcjach. Poczułam się jak Pomysłowy Dobromir i stworzyłam swój sposób na zmianę koloru piwa z jasnozłotego na zielony, bez używania sztucznych barwników. Jak powszechnie wiadomo kolor zielony najprościej uzyskać łącząc żółty i niebieski, toteż postanowiłam wypraktykować to w swojej kuchni i wypróbowałam taki mix:
50ml blue curacao
250ml jasnego piwa
Curacao wlałam na dno kufla i ostrożnie zalałam je piwem, tak aby móc obserwować widowiskowy sposób mieszania się dwóch kolorów płynów w jeden. Najpiękniejszym jednak spektaklem zmiany kolorów był przebłysk w oku Łasuszyny z brązowego na trawiasto-zielony, charakterystyczny dla niego gdy coś go ucieszy lub zaciekawi.
Mam nadzieję, że gdy wypróbujecie kożuchowych parówek taki błysk pojawi się w Waszych oczach.