środa, 10 lutego 2010

International Pizza Day - pizza w trzech odsłonach.



International Pizza Day pełną parą ruszył w mojej wczorajszej kuchni. Ponieważ rzadko kiedy spędzam takie kulinarne akcje z moimi znajomymi, postanowiłam to zmienić i knułam niespodziankowy spisek, jednocześnie przygotowując ciasto:


4 szklanki mąki
1 ½ szklanki mleka
70g drożdży
łyżeczka cukru
2 łyżeczki soli
½ szklanki oliwy z oliwek


Tradycyjnie jak w cieście drożdżowym najpierw lekko podgrzałam mleko, rozpuszczając w nim drożdże i cukier. Gdy owa mikstura wyrosła połączyłam ją z mąką, solą i oliwą, zagniatając radośnie w wielką puchatą kulkę i odstawiając całość do wyrośnięcia.
Czas, w którym ciasto powiększało swoją objętość przeznaczyłam na przygotowanie dodatków dla trzech różnych pizzy:


Pizza z boczkiem i cebulą:
4 spore plastry wędzonego i parzonego boczku
2 duże cebule
łyżeczka mielonego kminku
15dag startego żółtego sera typu gouda
200ml śmietany (12%)
łyżka majonezu


Pizza z gyrosem:
1 duża pierś z kurczaka
4 liście kapusty pekińskiej
¼ ogórka sałatkowego
garść oliwek
spora kulka mozzarelli
4 ząbki czosnku
mieszanka przypraw (kolendra, chilli, gorczyca, słodka papryka w proszku, tymianek, oregano, rozmaryn, kurkuma, czarny pieprz)
łyżka majonezu
100ml wody
pieprz biały


Pizza dla Taty:
4 plastry szynki
kopiasta łyżka kukurydzy z puszki
2 plastry marynowanej papryki
1/2 cebuli
garść oliwek
pasta pomidorowa
łyżeczka oregano i bazylii
15dag żółtego sera typu gouda


Tak, wiem że trochę tego sporo, ale naprawdę chciałam przyłożyć się do Międzynarodowego Dnia Pizzy. Wyrosłe ciasto podzieliłam na trzy części. W pizzy z boczkiem i cebulą tytułowe składniki pokroiłam wedle swojego uznania, a na spód przygotowałam sos sporządzony ze śmietany, majonezu i kminku. Do nagrzanego na 200 stopni piekarnika wsadziłam ciasto na 20 minut, aż ładnie wyrosło, choć się nie zarumieniło. Wyjęłam je, wysmarowałam sosem, obłożyłam składnikami i posypałam startym serem. Ponownie wsadziłam do piekarnika, czekając aż ser się rozpuści, a brzegi przyrumienią.
W ten sam sposób postąpiłam z pozostałymi pizzami, jednakże w pizzy z gyrosem kurczaka pokroiłam w kawałki obsypując przyprawami i czosnkiem, po czym lekko go przysmażyłam na rozgrzanej oliwie. Następnie spód wyłożyłam kapustą, na górę nakładając pozostałe składniki i sos, który składał się z majonezu, wody i odłożonych wcześniej dwóch ząbków czosnku, a całość posypałam startą mozzarellą.
Jako że mój tato bacznie obserwował moje kuchenne poczynania, udało mi się zauważyć w jego oczach cień nadziei na dostanie kawałka z tych pyszności. Ponieważ jednak nic nie mówił, postanowiłam nagrodzić go za cierpliwość i sporządziłam specjalnie dla niego pizzę na najgrubszym ze wszystkich cieście, obłożoną jego ulubionymi składnikami. Podpieczony spód wysmarowałam pastą pomidorową i przyprószyłam oregano oraz bazylią. Szynkę pokroiłam w kosteczkę, tak samo jak i paprykę, oliwki natomiast poprzekrawałam jedynie na połówki a cebulę w cieniutkie pół-plasterki. Udekorowałam wszystko rozrzucając kukurydzę i posypując startym serem, wsadziłam do piekarnika do momentu rozpuszczenia się sera i przyglądałam się błyskowi w oku Taty, gdy dostał całość na wyłączność.
Naprawdę bardzo chciałabym pokazać Wam zdjęcia wszystkich moich wczorajszych osiągnięć, bo byłam z nich wyjątkowo dumna. Nie mogę tego jednak zrobić. Bynajmniej nie dlatego, że nie chcę, lecz dlatego, że gdy tylko dwie pierwsze pizze wyjęte były z pieca, popędziliśmy z Łasuchem do znajomych i w oka mgnieniu ślad po nich zaginął…

wtorek, 9 lutego 2010

Pomarańczowe muffiny wielkich gabarytów.


W moim przekonaniu gotowanie zawsze wiązało się z miłością, bowiem z miłości, chcemy czy nie, gotują wszyscy. Matki pieczołowicie wybierają najlepsze produkty dla swoich dzieci, kobiety z troską mieszają w garnkach dla swoich mężczyzn, a mężczyźni podejmują się morderczej walki z patelnią dla swoich kobiet. Gdy zapytacie kogokolwiek o najbardziej popularny sposób pokazania drugiej osobie, że nam na niej zależy, bez zastanowienia odpowie, że jest to przygotowanie kolacji, najlepiej takiej, która w swych składnikach zawierać będzie afrodyzjaki – jedzenie podsycające ogień pod kotłem romantyczności. Zastanawiając się nad moimi pobudkami do kucharzenia, zdziwiłam się gdy doszłam do wniosku, że nigdy nie opuszczało mnie przy tym poczucie miłości. Zarówno do swojej pasji, gotowania, jak i do jedzących, zazwyczaj bliskich mi osób. W tym i kilku następnych przepisach pragnę przedstawić Wam wybrane potrawy i wypieki, które towarzyszyły mi w mniej lub bardziej, ale zawsze romantycznych chwilach mojego życia.

Oj, znam ja dobrze Łasuchową słabość do słodkości, tych wszelkiej maści cukiereczków, czekoladek i przede wszystkim ciastek. Może to śmieszne, ale właśnie tą dziecięcą radością na widok kawałka ciasta urzeka mnie on najbardziej. Pewnego wieczoru, czekając aż się znowu spóźni tłumacząc się gęsto (co mam obowiązek wybaczać), postanowiłam narobić mu radości bez okazyjnie. Moje samoprzylepne macki dorwały podarowana mamie kiedyś książkę Nigelli Lawson – „Nigella gryzie”, a przepis na pomarańczowe muffiny śniadaniowe wydawał się być idealny. Nie byłabym jednak sobą gdybym nie wprowadziła do niego choćby maleńkich modyfikacji, zatem przedstawiam Wam mój przepis na wielkie pomarańczowe muffiny śniadaniowe:



- 75 g masła
- 250 g mąki
- 2 ½ łyżeczki proszku do pieczenia
- 75 g cukru

- szczypta cynamonu
- skórka z 1 pomarańczy
- 100 ml świeżo wyciśniętego soku pomarańczowego
- 100 ml mleka 3,2%
- 1 jajko



Masło roztopiłam zostawiając sobie niepełną łyżkę do wysmarowania foremek. Mąkę, proszek do pieczenia, cukier i cynamon wymieszałam dłonią w dość sporej misce, a w wysokim naczyniu utrzepałam jajko wraz z mlekiem i sokiem z pomarańczy. Zanim połączyłam składniki suche z mokrymi, starłam skórkę w chyba największej na świecie pomarańczy (bo w tajemnicy jestem prawdziwym pomarańczowym maniakiem) i połączyłam ją z suchą częścią ciasta. Zawartość wysokiego naczynia wylałam do miski, po czym niedbale zamieszałam całość, bo jak wiadomo przy przygotowaniu muffinów nie należy ich zbyt długo mieszać – dzięki nierównej konsystencji ciasta mają charakterystyczny muffinowy urok, tuż po upieczeniu.

Ponieważ nie jestem prawdziwą „Perfect Housewife”, nie posiadam rzeczy tak prozaicznej dla bogini kuchni, jaką jest forma do muffinów. Góralskim sposobem poradziłam sobie w tejże trudnej sytuacji i wysmarowałam masłem najmniejsze kokilki jakie miałam w zasięgu ręki, po czym uzupełniłam je do ¾ pojemności rzadkim ciastem. Do nagrzanego na 200 stopni piekarnika, włożyłam całe sześć kokilek z ciastem i pozostawiłam je samym sobie na 25-30 minut. Gdy zaczęły delikatnie pękać, a na wierzchu utworzyły się urocze kopczyki rudego ciasta wyjęłam całość i pozostawiłam na kilka chwil do ostudzenia.

Gdy Jego Majestat Łasuszyna zaszczycił mnie swoją obecnością po godzinnym spóźnieniu, nie pozostało mi nic innego jak obserwować jego trzęsące się z radości uszy i wśród mlasków krzepić swoją duszę posłyszanymi uwagami o pyszności pomarańczowych muffinów mojego wykonania.

środa, 3 lutego 2010

Brązowy ryż z warzywną paletą barw.


W rozpaczliwej tęsknocie za warzywami snułam się z kąta w kąt. Podczas tejże tułaczki po domowych salonach wpadły mi w ręce zdjęcia z serii „Ola 10 kilogramów temu”… Nie muszę chyba mówić, jak bardzo zasmucił mnie obecny stan rzeczy. Właściwie stan rzyci. Postanowiłam zatem ową rzyć nieco zmniejszyć, jednakże ujmować sobie pyszności na pewno nie dam rady – stanęłam więc przed ciężkim dylematem. Na nic mi wierzyć, że gdy ogłoszę dietę Łasuszyna się temu podporządkuje, bo chłop przecie jest od tego coby sobie dobrze pojeść i chwała mu za to. Musiałam stanąć na wysokości zadania oraz przestawić swoje kulinarne przyzwyczajenia, jednocześnie gotując smacznie i syto. Tak się świetnie składa, że zesłana jak z nieba moim gabarytom ivka76 uruchomiła akcję pod tytułem „Gotujemy na parze”, w której postanowiłam wziąć udział wraz z moim przepisem na brązowy ryż z warzywną paletą barw.


woreczek brązowego ryżu
paczka mrożonych brokułów
1 średnia marchewka
1 mała żółta papryka
kalarepka wielkości dorodnego jabłka
młoda cukinia
porządna garść kiełków fasoli


Przez 25 minut doglądałam gotującego się w lekko osolonej wodzie ryżu, jednocześnie rozkładając swoją piekielną machinę (czyt. wkładając wkładkę do dużego garnka) do gotowania na parze. Obraną i pokrojoną w paski kalarepkę gotowałam do miękkości w towarzystwie kosteczek z marchewki. W tym samym czasie pokrojoną paprykę i cukinię zgrillowałam na pół-miękko, z tej pierwszej ściągnąwszy przypieczoną skórkę. Najciężej o tej porze roku o świeże brokuły, a bez nich nie mogę się obejść, więc pozostało mi uciec się do mrożonek, które moim zdaniem nie tracą zbyt wiele na wartości pod względem walorów smakowych. Po wyciągnięciu kalarepki i marchewki, ugotowałam zielone korony na parze dosłownie przez 5 minut. Na samym dnie przeźroczystej miski zamieściłam ryż, nasączony sosem:


2 łyżki ciemnego sosu sojowego
mieszanka przypraw (kardamon, kumin rzymski, cynamon, goździki, gałka muszkatołowa)
łyżeczka octu winnego lub ryżowego
łyżeczka oliwy z oliwek


Składniki sosu dokładnie wymieszałam (ilość przypraw zależy od Waszego upodobania), mieszając całość z ryżem i przez 10 minut oczekując na ich wzajemne połączenie się. Następnie układałam warstwowo warzywa, począwszy od kalarepki, poprzez marchew, paprykę, cukinię i brokuły, a całość przysypałam zdrową porcją lekko kwaskowatych kiełków z fasoli.
Z czystym sumieniem mogę przyznać, że odniosłam sukces – Łasuch zadowolony, brzuszek pełen przez wiele godzin a rzyć krzyczy do zbyt ciasnych spodni sprzed lat, że już niedługo do nich wróci.