czwartek, 28 stycznia 2010

Odchudzony placek po węgiersku.


Szczerze nienawidzę wieprzowej wątróbki. Próbowałam ją jeść na tysiąc sposobów, mimo to najchętniej zutylizowałabym całą tą wątrobianą populację. Mdłe to jakieś, gorzkie i ciężkie. Dlatego też gdy Mama Walentyna wydała oświadczenie, że serwuje dziś wątróbkę wieprzową w cebuli, w moim sercu zagościł smutek. Żeby własna matka! Jednak pamięć mam krótką, a serce gołębie – wybaczyłam jej ten kulinarny policzek, jak sądzę przypadkowo we mnie wymierzony, po czym zabrałam się ochoczo do obierania ziemniaków. Ponieważ zarówno biedna Łasuszyna, jak i ja byliśmy nieco „zmęczeni” całonocnym siedzeniem w akademiku u znajomych, postanowiłam zrobić coś ostrego, sycącego i zdrowego zarazem. Tym sposobem powstała moja prosta wariacja na temat placka po węgiersku:



4 duże ziemniaki

1 cebula

łyżeczka skrobi ziemniaczanej

2 ząbki czosnku

szczypta pieprzu i soli

łyżeczka chilli w proszku

łyżka skrobi ziemniaczanej

1 białko



Ziemniaki jak już wspomniałam obrałam i starłam na tarce o dużych oczkach. W ten sam sposób potraktowałam cebulę, słaniając się przy tym i płacząc jak dziecko, oraz zmiażdżyłam czosnek. Wymieszałam wraz z ubitym na sztywno białkiem, solą, pieprzem i chilli. Podczas gdy ja radośnie majtałam łyżką w ziemniaczanej masie, piekarnik dał znak, że jest już nagrzany do pożądanej przeze mnie temperatury: 250 stopni. Blachę wyłożyłam papierem do pieczenia i uformowałam na niej 4 duże i płaskie placki. Wsadzając całość do piekarnika przez pierwsze 10 minut pozostawiłam go grzejącego z obu stron, a gdy brzegi placków zaczęły cudownie brązowieć, zmieniłam tryb na górne grzanie, by z obu stron były jednakowo rumiane. W oczekiwaniu na wyjęcie placków przygotowałam gulasz:


2 duże piersi z kurczaka

¼ małej czerwonej papryki

1 cebula

łyżka mąki gryczanej

1 pokruszona papryczka chilli

łyżka ciemnego sosu sojowego

szczypta gałki muszkatołowej

łyżeczka oliwy z oliwek


Piersi z kurczaka pokroiłam w kostkę, tak samo jak paprykę i cebulę. Mięso obtoczyłam w mące gryczanej, i wrzucałam na wysmarowaną oliwą patelnię teflonową aby się mocno przypiekło. Gdy osiągnęło idealnie złocisty kolor dorzuciłam do niego cebulę i paprykę, po czym zalałam wodą na niecały centymetr ponad powierzchnią mięsa i dusiłam aż zgęstniało. Dodałam przyprawy oraz sos sojowy – jest wystarczająco słony, więc nie musiałam dodawać ani grama soli. Zamieszałam wszystko aż zaczęło bulgotać i wyjęłam placki z piekarnika. Jeśli miałabym określić ideał chrupkości, na pewno zyskałyby to miano. Rozłożyłam je zatem na talerzach, oblałam gulaszem i złożyłam w pół. Brakowało mi w nich jednak jakiegoś elementu chłodu, świeżości. Aby placki nie wystygły, w mgnieniu oka obrałam zielonego ogórka, starłam go na tarce i połączyłam wraz z przeciśniętym przez praskę ząbkiem czosnku, szczyptą pieprzu i nisko tłuszczowym jogurtem naturalnym, po czym nałożyłam odrobinę tej mikstury na wierzchnią część placków.

Spróbujcie sami, a też będziecie się zastanawiać, jak udało wam się przeżyć całe życie bez tej potrawy.

Na pohybel wieprzowej wątróbce!

wtorek, 26 stycznia 2010

Drożdżowe bułeczki z wiśniowym sercem.


Są dni kiedy nie trzeba mieć szczególnych powodów by zrobić sobie i innym przyjemność – dziś ten dzień zdarzył się i mnie. Wracając autobusem z ciężkiej sesyjnej przeprawy kompletnie przemarznięta, oskrobałam autobusową szybę z nadzieją, że śnieg już stopniał, a to, co razi w oczy to pierwsze wiosenne słońce. E e. Jest styczeń i nie chce być inaczej. Mimo wszystko postanowiłam, że dziś będę miała wyśmienity humor i powiem Wam szczerze – była to najlepsza moja decyzja od kilku dni.
Gdy po kilku godzinach zatłoczony dom opustoszał, weszłam do kuchni i poczułam swego rodzaju intymność, nić łączącą mnie, moją wyobraźnię i mój zmysł smaku. Po krótkiej obserwacji zawartości lodówki, zamrażarki i szafek wpadł mi do głowy pomysł na bułeczki drożdżowe, a Łasuch tylko zacierał ręce z zadowolenia. Nie pozostało mi nic, poza przygotowaniem produktów:


szklanka mleka
2 łyżki oliwy z oliwek
1 jajko
5 łyżeczek cukru
3 szklanki mąki
25g drożdży
spora łyżka kakao


Mleko delikatnie podgrzałam, rozkruszyłam w nim drożdże i dosypałam szczyptę cukru mieszając, by połączyć te trzy składniki. Do średniej wielkości miski wysypałam mąkę, resztę cukru, dodałam żółtko i ubite na pianę białko oraz oliwę i kakao, po czym wlałam drożdże. Łasuchowe dłonie zręcznie zagniotły ciasto, a ja przystąpiłam do przygotowania nadzienia:


pół szklanki wiśni bez pestek (moje były mrożone)
łyżka cukru pudru
pół szklanki mielonych migdałów


Z odmrożonych wiśni odcisnęłam nadmiar soku, wymieszałam je z cukrem pudrem i dosypałam migdały, wszystko ucierając na przepięknie czerwoną masę. Odrywałam po kawałku z ciasta, nakładałam nadzienie i w podobny sposób jak formuje się knedle, formowałam bułeczki, które piekły się przez 30 minut w 180 stopniach. Ponieważ były dość spore, z tej porcji udało się zrobić ich siedem (jedna zjedzona zaraz po wyciągnięciu z piekarnika przez wiadomo kogo), ale ich wielkość i tym samym ilość zależy od Waszego upodobania. Spróbujcie je zrobić sami, a dojdziecie do wniosku, że naprawdę warto zdecydować się na wyśmienity humor nawet w środku okrutnie mroźnej zimy. Chociażby po to, żeby wpaść na kolejny słodki pomysł.

poniedziałek, 25 stycznia 2010

Egg fried rice.



Mogłabym skłamać, że pomysł na dzisiejszą kolację jest wynikiem braku czasu, a nie lenistwa. Jednak muszę się przyznawać do swoich wad, a lenistwo jest jedna z nich. Śniegu dookoła coraz więcej, a temperatura skacze jak na trampolinie, zatem moje „nie chce mi się” uważam za częściowo usprawiedliwione. Jednak na jedzenie nigdy nie przestaję mieć ochoty. Postanowiłam więc szybko przygotować nam coś rozgrzewającego, zarazem nie zabierającego więcej jak 10 minut. Egg fried rice, czyli najzwyklejszy smażony ryż z jajkiem to potrawa orientalna, którą jak na złość poznałam pod prawdziwą postacią nie w Chinach, lecz w Irlandii – jest to najczęściej spożywana forma ryżu przez Irlandczyków.


woreczek ryżu jaśminowego

5cm białej części pora

mieszanka warzywna (groszek, marchewka, fasolka szparagowa, seler naciowy, pietruszka)

1 duże jajko

łyżeczka mielonego imbiru

pół łyżeczki chilli w proszku

łyżeczka mieszanki przypraw (cynamon, goździki, kmin rzymski, czarny pieprz, kardamon)

łyżka sosu sojowego




Do przygotowania najlepiej nadaje się ryż jaśminowy, ze względu na swoje długie ziarenka i cudowny aromat, doskonale wzmacniający smak potrawy. Wstawiam go do osolonego wrzątku i gotuję przez najwyżej 10 minut, tak aby był sypki i lekko twardawy.

Błogosławieni ci, którzy pamiętają o miłośnikach gotowania – moje rodzeństwo. Jakieś 4 lata temu z potężną dumą wręczyli mi w prezencie urodzinowym oryginalnego chińskiego woka z kompletem porcelanowych miseczek i zdobionych pałeczek. Ze względu na częstotliwość użytkowania, pałeczki już dawno są „po drugiej stronie tęczy”, jednak wok twardo trzyma się przy życiu. Rozgrzałam w nim zatem łyżkę oleju, a gdy zagrzał się dosyć mocno wrzuciłam na niego szczodrą garść mieszanki mrożonych warzyw i pokrojonego w cienkie jak pergamin plasterki pora. Podsmażając całość uważałam aby nie przedobrzyć, ponieważ warzywa zbyt mocno przysmażone straciłyby kolor, pozbawiając mnie frajdy przebierania pałeczkami w mocno czerwonych i zielonych barwach. Gdy warzywa miały już prawie dość, wbiłam do nich jajko mieszając energicznie przez chwilę drewnianą łyżką. Dodałam odsączony ryż, przyprawy i sos sojowy, zamieszałam i przełożyłam do miseczek. Idealnie rozgrzewające – sami spróbujcie.


poniedziałek, 18 stycznia 2010

Pizza z wołowiną i kaparami.


Jak mówi polskie przysłowie: „w tym cały jest ambaras, żeby dwoje chciało na raz”. Myślę, że z czystym sumieniem mogłabym używać go jako naszego kuchennego motta, ponieważ wierzę, że gwarancją udanego posiłku jest dostosowanie się do upodobań wszystkich jedzących. Tak też jest z nami i notabene traktujemy to jak najlepszą rozrywkę, potrafiąc obrócić w zabawę najbardziej, zdawałoby się prozaiczne rozmowy w stylu „co zjadłbyś/zjadłabyś na obiad”. Zatem gdy nieuchronnie zbliża się godzina łasuchowego powrotu, a ja nadal nie wiem na co oboje mamy ochotę, przeprowadzam quiz z potencjalnym „zjadaczem”, jednocześnie uruchamiając swoją wiedzę o naszych ulubionych połączeniach smaków. Tym razem po uzyskaniu odpowiedzi na serię pytań („Koło, prostokąt czy nitki?” – „Koło”, „Węgry, Ukraina czy Włochy” – „Włochy”, „Niebo czy ziemia?” – „Ziemia”) wiedziałam już, że na obiad nie zjemy placka węgierskiego z gulaszem drobiowym (który, szczerze mówiąc, był moim faworytem), lecz nic innego jak pizzę z wołowiną i kaparami.

Zaczęłam od ciasta:


kopiasta szklanka mąki

15g świeżych drożdży

¾ szklanki mleka

łyżeczka cukru

2 łyżeczki soli

2 łyżki stołowe oliwy z oliwek


W mleku z łyżeczką cukru rozpuściłam drożdże, po czym przesiałam mąkę, dodając do niej sól i oliwę z oliwek z pierwszego tłoczenia. Gdy drożdże urosły połączyłam składniki zagniatając naoliwionym rękami ciasto. Gdy miało już kształt pożądanej kuli, włożyłam je do suchej ceramicznej miski i przykryłam lekko wilgotną ściereczką, po czym odstawiłam w ciepłe miejsce. W tym czasie spokojnie przygotowywałam sos:


1 puszka pomidorów w zalewie (bez skórki)

1 mała główka czosnku

2 łyżeczki bazylii i oregano

1 mała cebula

łyżka oliwy z oliwek


Pomidory po odsączeniu z wody, obrany czosnek i cebulę wrzuciłam w całości do pojemnika i bezdusznie zmiażdżyłam blenderem na krwisto-czerwoną masę. W tym czasie na średniej wielkości patelni rozgrzałam oliwę, wrzuciłam na nią zioła po czym natychmiast zalałam pomidorową masą, przesmażając przez około 5 minut na wolnym ogniu. Gdy gotowe było już ciasto i sos, skupiłam się na najważniejszym – dodatkach do pizzy:


10dag żółtego sera (użyłam mozzarelli, ale może być jakikolwiek inny, który dobrze się topi)

garść kaparów

2 plastry marynowanej papryki

20 dag łopatki wołowej

średniej wielkości cebula


Trzeba było zacząć od przygotowania wołowiny: pokroiłam ją na drobne kawałki, obtoczyłam w odrobinie mąki i wrzuciłam na gorącą oliwę z oliwek. Ważne jest aby oliwa była ekstremalnie gorąca, bo wrzucając na nią mięso automatycznie spowodujemy zamknięcie jego porów, co sprawi, że będzie dobrze usmażone, ale soczyste. Następnie starłam ser i przystąpiłam do krojenia cebuli w cieniutkie pół plasterki oraz papryki w około półcentymetrowe paski. Odsączyłam porządną garść kaparów, które moim zdaniem idealnie komponują się zarówno z wołowiną, jak i delikatną cielęciną, no i nagrzałam piekarnik na 200 stopni Celsjusza.

Blachę wysmarowałam odrobiną oliwy, omączyłam dłonie i jeszcze raz utoczyłam w nich kulę z ciasta, po czym rozprowadziłam je palcami na blasze. Następnie włożyłam okrągły placek do nagrzanego piekarnika i przez 10 minut czekałam aż ciasto się upiecze. Dlaczego nie ułożyłam na nim od razu dodatków? Ponieważ oboje z Łasuchem lubimy ciągnący się jak spaghetti ser, a dodanie wszystkiego na początku zrobiłoby z naszej pizzy chrupiąco-kruszący się kawałek ciasta. Gdy pizza była już odrobinę rumiana wyciągnęłam ją, aby posmarować słuszną ilością sosu pomidorowego. Następnie obsypałam serem, a dopiero na nim ułożyłam wołowinę, paprykę, cebulę i kapary, wszystko po to aby dodatki przykleiły się do sera i nie spadały, bo w przypadku naszej miłości do pizzy każdy kęs jest na wagę złota. Całość włożyłam ponownie do piekarnika do momentu aż ser się rozpuści i połączy wszystkie składniki w jedną, rozpływającą się w ustach całość.

Ale czymże byłoby włoskie jedzenie gdyby nie wino! My akurat możemy rozkoszować się do woli półwytrawnym czerwonym winem produkcji, doświadczonych w tym fachu, moich rodziców, ale jeśli nie macie dostępu do takiego rarytasu, możecie zastąpić je popularnym i łatwo dostępnym winem różowym.

No i najważniejsze – my pizzę jemy wyłącznie dłońmi. Nie jest to informacja wyczytana z grubych podręczników, mówiących o kulturze zachowania się przy stole, wręcz przeciwnie to oddawany przez nas hołd włoskiej kulturze i historii. Dokładniej to historii sztućców we włoskiej kuchni. Otóż gdy doża wenecki Giovanni Orpheolo ożenił się z księżniczką bizantyjską, Marią Argyrą, ta przyniosła w swym wianie komplety złotych i srebrnych sztućców, którymi nie omieszkała się posługiwać, wbrew sceptycznym opiniom wysoko postawionych włoskich osobistości. Jednak wkrótce, bo już w 1005 roku, księżniczka Maria zmarła w wyniku dziesiątkującej Wenecjan epidemii. Jak ogłosił św. Piotr Damian, przyczyna jej śmierci jest prosta: pokarał ją Bóg, bo zamiast jeść palcami jak wszyscy, posługiwała się „szatańskim” narzędziem z trzema zębami…

W każdym razie, bez względu na to ile ów nieszczęsny widelec miał zębów – dwa czy trzy – przywędrował do Włoch z Konstantynopola. Zatem zbrodnią na tak bardzo rozpoznawalnej włoskiej potrawie, jaką jest pizza, byłoby jedzenie jej widelcem, nieprawdaż?

wtorek, 12 stycznia 2010

Jagodowo-śmietankowy krem na dobry wieczór.


Jedzenie zawsze kojarzy mi się z relaksem i przyjemnością. Są jednak takie dni, kiedy potrzebuję czegoś szczególnego, czegoś w rodzaju „baterii” w chłodne późnozimowe wieczory. Zazwyczaj jest to wyjątkowo słodka lub wyjątkowo ciepła potrawa, doskonale współgrająca z wieczornym nastrojem. Nie jest to jednak czas, w którym mam ochotę spędzać godziny w kuchni, staram się zatem gotować szybko, ale smacznie i przyjemnie – w końcu mam tym rozpieszczać samą siebie.

Jako że jestem zagorzałą fanką wszelakich kremów, budyniów i musów, nic lepiej nie poprawi mi nastroju jak słodko-kwaśny krem śmietankowo-jagodowy.

2 żółtka

ok. 100ml śmietanki 30%

niepełne 3 łyżki białego cukru

4 łyżeczki brązowego cukru

opakowanie cukru waniliowego

250g mrożonych jagód

garść pokruszonych biszkoptów

Ekspresowe przygotowanie deseru rozpoczynam od zagotowania słodkiej śmietanki zmieszanej nieco niedbale z białym cukrem. Gdy cukier się rozpuści dodaję całość powoli, po jednej łyżce do uprzednio roztrzepanych na aksamitny płyn żółtek i mieszam aż składniki się połączą dosypują cukier waniliowy. Na dnie żaroodpornych kokilek wysypuję pokruszone biszkopty. Ich grubość nie gra roli, jeśli lubicie możecie zmielić je na mąkę – osobiście wolę większe kawałki. W pojemniku miażdżę blenderem jagody w ten sposób, aby ich konsystencja była dosyć nieregularna, następnie wylewam fioletową masę na pokruszone biszkopty. Całość uzupełniam śmietankowym płynem, a górę posypuję obficie brązowym cukrem. Nastawiam piekarnik na 200 stopni, gdy się nagrzeje wkładam kokilki i przez 5 minut obserwuję jak brązowy cukier zmienia się w złocisty, błyszczący karmel. Po wyciągnięciu czeka mnie najtrudniejsze – poczekać aż całość wystygnie. Gdy zauważę, że karmel stworzył twardą jak lód warstewkę na górze kremu, nie pozostaje mi nic innego jak z dziecięcym entuzjazmem rozbić ją łyżeczką i patrzeć jak świat staje się słodszy.

niedziela, 10 stycznia 2010

Puszyste ciasto różane.


„Nie zatracaj całej romantyczności, Aniu. Zapewne niezbyt w
iele… ale troszeczkę jej nie zawadzi.” [L. Maud Montgomery „Ania z Zielonego Wzgórza”]



Pamiętam jak będąc małą dziewczynką, usilnie chciałam zostać księżniczką. Pomagały mi w tym o kilka rozmiarów za duże sukienki po moich starszych siostrach, mamine buty na szaleńczo wysokich obcasach i naturalnie – ogromna ilość krwistoczerwonej szminki. Dorastając jednak zdałam sobie sprawę z tego, że księżniczka to zdecydowanie nie jest rola dostępna dla mnie, więc dałam sobie spokój z marzeniami. W pewien sposób mnie to smuciło. Na szczęście na ratunek przyszła mi rudowłosa i niesamowicie gadatliwa bohaterka powieści Lucy Maud Montgomery – Ania. Zrozumiałam wtedy, że wcale nie trzeba mieć szlacheckiego rodowodu, nie trzeba wychodzić za księcia, aby stać się księżniczką. Tajemnica tkwi w romantyczności. Tej najbardziej niewinnej, dziewczęcej. I choć nie jestem już małą dziewczynką, to wciąż chowam w sobie ten maleńki fragment romantyczności, aby w wieczory takie jak ten, pozwolić jej na krótki romans z moją wyobraźnią.
Czytając losy Ani z Zielonego Wzgórza często czułam na czubku języka smak szlachetnego marcepana, czy dyniowych „konfitur ze słońca”. Dziś jednak postanowiłam stworzyć coś o smaku romantycznym tak bardzo, że nawet Ania Shirley pokusiłaby się o napisanie o nim kilku wyniosłych słów. I choć składniki mogą wydawać się mało wyrafinowane, daję słowo, że efekt już po pierwszym kęsie przeniesie Was do najromantyczniejszego z ogrodów świata.

szklanka mąki
niepełna szklanka cukru (około ¾)
4 jajka
torebka cukru waniliowego
łyżeczka proszku do pieczenia
filiżanka mocnej kawy
50ml czystej wódki
konfitura z płatków dzikiej róży
kandyzowane płatki róży


Na początek w średniej wielkości misce należy wymieszać mąkę, cukier i proszek do pieczenia. Następnie oddzielić białka od żółtek, aby te utrzeć z cukrem waniliowym, a z białek utrzepać biały puch ze szczyptą soli. Po wymieszaniu wszystkich składników ważne jest, by poświęcić ciastu trochę czasu i energii, mieszając je widelcem jak omlet. Tylko wtedy będziemy pewni, że nadamy ciastu odpowiednią puszystość. Gdy na powierzchni ciasta zaczną pojawiać się pęcherzyki powietrza, oznacza to, że już czas aby przełożyć je do wysmarowanej tłuszczem i obsypanej mąką blachy. Nie nagrzewajmy piekarnika wcześniej – wstawmy do niego ciasto, dopiero później nadajmy mu temperaturę 180 stopni, to zabezpieczenie przed wyciągnięciem z piekarnika zapadłego zakalca. Po około 45 minutach można wyjąć blachę i odczekać do ostygnięcia. Mamy wtedy czas na to, by przygotować poncz do nasączania. Do filiżanki kawy trzeba dodać alkohol, ważne żeby nie był mocniejszy jak 40%. Inny zrobiłby z wypieku biszkopt o smaku spirytusu, a przecież nie o to nam chodzi. Gdy ciasto przestygnie należy je przepołowić przy użyciu mocnej i cienkiej nici, a obie części równomiernie skropić przygotowanym ponczem kawowym. Po około pięciu minutach, potrzebnych na wchłonięcie się ponczu, nakładamy na spodnią część cieniutką warstwę konfitur z płatków dzikiej róży. Z dużą ostrożnością przykrywamy spód drugą częścią ciasta, a całość posypujemy obficie cukrem pudrem. Dekorację pozostawiam Waszej wyobraźni, ja osobiście nie mogłam się powstrzymać od wykorzystania kandyzowanych płatków biało-różowej róży, ale urocze byłyby również kwiatki z bitej śmietany, czy cukrowe perełki. Nie pozostaje teraz nic innego jak udać się w podróż po marzeniach z filiżanką dobrej herbaty…

sobota, 9 stycznia 2010

Kopytka na niepogodę.


Jeśli w kalendarzu miałby widnieć Dzień Świra, to byłby on dokładnie 9 stycznia 2010 roku. Dzisiaj. Rozpoczęty od gruntownego i jakże nerwowego sprzątania, skuwaniu lodu i zamiataniu śniegu z samochodu, przechodzący w przepychanie siebie i bezradnych kierowców przez zasypane, jak się tylko zasypanym być można, osiedlowe drogi. Przychodząc do domu pełnego, żywych jak rtęć, siostrzenic jedyne o czym marzyłam to mieć chwilkę dla siebie. No i jeszcze zapełnić czymś brzuch. Ponieważ jednak mój brzuch, zwłaszcza w sytuacjach jak dzisiejsza, uparcie odmawia zapełniania się „czymś” w stylu tak banalnym jak kanapka, postanowiłam zrobić sobie i Łasuchowi przyjemność. Należała nam się.

Tym oto sposobem zrodził się pomysł na kopytka z dedykacją dla dnia dzisiejszego.



4 duże ziemniaki

około 4 łyżek stołowych mąki ziemniaczanej

2 łyżki oleju słonecznikowego

10 malutkich pieczarek

garść posiekanego koperku

1 łyżeczka gałki muszkatołowej

0,5 szklanki śmietany 18%



Ziemniaki żwawo obrałam, pokroiłam w małe cząstki, zalałam wodą z solą i ustawiłam na gazie. Podczas gdy one się gotowały starłam na małych oczkach pół gałki muszkatołowej (ma zdecydowanie bardziej intensywny smak). Gdy ziemniaki były wystarczająco miękkie, utłukłam je z czterema kopiastymi łyżkami mąki ziemniaczanej, startą gałką i olejem. Gniotąc radośnie ciasto i wyobrażając sobie, że to zarząd dróg osiedlowych, osiągnęłam żółtą kulę w maleńkie brązowe kropki – właśnie to lubię w gałce muszkatołowej. Przełożyłam je na drewnianą deskę, podzieliłam na cztery części, uformowałam dość cienkie wałki i kroiłam pod skosem. Swoją drogą, nie jest to powszechnie znany przepis na kopytka, jednak kształt ich od dzieciństwa kojarzył mi się z kopytkami Koziołka Matołka, więc niech ta nazwa nadal owej potrawie towarzyszy. Gdy kopytka gotowały się w lekko osolonej wodzie, na rozgrzanym tłuszczu smażyły się już pokrojone na plasterki pieczarki (czy tylko mi sprawia przyjemność słuchanie skwierczących pieczarek na patelni?). Po wypłynięciu kopytek na powierzchnię wody, wyciągnęłam je łącząc z pieczarkami aż się lekko przyrumieniły. Kiedy nabrały już złotych przebłysków, zalałam całość śmietaną, posypałam koperkiem (miałam w pogotowiu przezornie zamrożony latem), przyprawiłam solą oraz pieprzem i czekałam aż się zagotuje, cały czas mieszając. Gdy „nadeszła wiekopomna chwila” szybko zrzuciłam dwie porcje do dwóch talerzy, a Łasuch stał już z widelcami – co jak co, ale żołądki to my mamy zsynchronizowane jak zegarki. Pozostało nam tylko delektować się, co skrupulatnie uczyniliśmy. Podczas gdy „co niektórzy” leżą zawiązując sadełko, ja jak najszybciej dzielę się tym przepisem z Wami, bo być może dziś i Wy potrzebujecie dobrego zakończenia Dnia Świra.

poniedziałek, 4 stycznia 2010

Uprzejmie uprasza się lato o powrót! - ciasto cytrynowo-persymonowe.





Wstając dziś rano, tudzież przed świtem, i spojrzawszy na zaokienny termometr zdarzyło mi się zajęczeć ze smutku. Całe sześć i pół stopnia na minusie! Zamknąwszy oczy (które, swoją drogą, nie do końca były jeszcze otwarte), przypominałam sobie upalne, wczesno-wrześniowe dni w Odessie, pachnące i cuchnące zarazem największe targowisko jakie widziałam czy babuszki sprzedające słodkie wafle z karmelem na plaży. Wspomnienie to było na tyle realne, że niemal czułam zapach kandyzowanych cytrusów, które jak najcenniejsze złoto przywiozłam w pamiątce do domu. Otworzyłam „sekretną” szufladę z bakaliami, a tu spoglądały na mnie uśmiechnięte limony w cukrze, jakby czekały aż przypomnę sobie o ich słoneczno-pomarańczowej skórce. Nie mogąc ich zawieść, postanowiłam, że po powrocie do domu wyczaruję z nich i jeszcze kilku innych przyjaznych mi produktów coś, co w pełni zadowoli mojego przydomowego Łasucha. Panie i Panowie, przedstawiam Wam przepis na ciasto cytrynowo-persymonowe.

  • 2 cytryny
  • persymona
  • 1 gwiazdka anyżu
  • szklanka cukru
  • 1,5 szklanki mąki pszennej
  • 2 jajka
  • płaska łyżeczka proszku do pieczenia
  • garść limon w cukrze
  • margaryna do wysmarowania formy

Zaczynam dosyć nietypowo – gotując dwie cytryny w lekko osłodzonej wodzie, przez około 20 minut (tak, aby były ekstremalnie miękkie). Jest to mój ulubiony sposób na miękkie i wilgotne ciasto cytrynowe, a przy okazji zdrowy, bo likwiduje on zapotrzebowanie na tłuszcz w cieście. Podczas gdy cytryny się gotują, obieram persymonę, ostatnio bardzo popularny owoc, dostępny zimą w naszych supermarketach. Jej delikatnie pomarańczowy miąższ nada ciastu apetyczny kolor. I tu zaczyna się moja mała tajemnica. Wraz z persymoną miażdżę blenderem całą gwiazdkę anyżu – jeśli nie macie do niego dostępu, może być odrobina olejku anyżkowego. Uważam, że anyż, cytryny i persymona to doskonałe trio, jego świeży i orzeźwiający aromat doskonale współgra z mdławą, słodką persymoną i pikantnymi cytrynami. Wrzucam wszystko do miski, wyciągam i odcedzam cytryny, by następnie zmiażdżyć je na uroczo żółte puree (po uprzednim usunięciu pestek) i zmieszać z całością. Mieszam oba puree dodając mąkę, cukier i proszek do pieczenia. Oddzielam żółtka od białek, te ostatnie utrzepując na biały puch. Dodaję rozmącone żółtka i białkową pianę. Siekam na drobniejsze kawałki uprzednio namoczone w wodzie limony, mieszając wszystko na piegowatą, pomarańczową masę, którą wkładam do wysmarowanej margaryną foremki. Wszystko powinno piec się w piekarniku nagrzanym do 200 stopni przez około godzinę, chociaż osobiście preferuję miarę czasu „suchego patyczka”. Po wyjęciu brązowo-rudego ciasta posypuję je delikatnie cukrem pudrem, dekorując pozostałymi limonami na tyle szybko, by czym prędzej napełnić Łasuchowi brzuszek.

Czujecie?.. tak smakuje letnia Odessa!

sobota, 2 stycznia 2010

3... 2... 1...

Start!
Pchnięta swoją nieokiełznaną miłością do gotowania, pewnego wieczoru przeglądając strony z przepisami kulinarnymi i poszukując inspiracji natrafiłam na fenomenalnego bloga kulinarnego. Buszując po stronie jak pijany zając w kapuście, odkryłam, że nie jest to jedyny blog takiej treści, a co lepsze generacja kulinarnych blogowiczów okazała się być naprawdę ogromna. Bardzo się cieszę, że mogę więc do niej dołączyć.
Na tym moim skrawku internetowej przestrzeni zamieszczać będę zdjęcia i przepisy na wymyślone, wyszukane czy też zmodyfikowane przeze mnie potrawy, a Was z całych sił zachęcam do wypróbowania ich w domu.

Bon appetit! :)