W moim przekonaniu gotowanie zawsze wiązało się z miłością, bowiem z miłości, chcemy czy nie, gotują wszyscy. Matki pieczołowicie wybierają najlepsze produkty dla swoich dzieci, kobiety z troską mieszają w garnkach dla swoich mężczyzn, a mężczyźni podejmują się morderczej walki z patelnią dla swoich kobiet. Gdy zapytacie kogokolwiek o najbardziej popularny sposób pokazania drugiej osobie, że nam na niej zależy, bez zastanowienia odpowie, że jest to przygotowanie kolacji, najlepiej takiej, która w swych składnikach zawierać będzie afrodyzjaki – jedzenie podsycające ogień pod kotłem romantyczności. Zastanawiając się nad moimi pobudkami do kucharzenia, zdziwiłam się gdy doszłam do wniosku, że nigdy nie opuszczało mnie przy tym poczucie miłości. Zarówno do swojej pasji, gotowania, jak i do jedzących, zazwyczaj bliskich mi osób. W tym i kilku następnych przepisach pragnę przedstawić Wam wybrane potrawy i wypieki, które towarzyszyły mi w mniej lub bardziej, ale zawsze romantycznych chwilach mojego życia.
Oj, znam ja dobrze Łasuchową słabość do słodkości, tych wszelkiej maści cukiereczków, czekoladek i przede wszystkim ciastek. Może to śmieszne, ale właśnie tą dziecięcą radością na widok kawałka ciasta urzeka mnie on najbardziej. Pewnego wieczoru, czekając aż się znowu spóźni tłumacząc się gęsto (co mam obowiązek wybaczać), postanowiłam narobić mu radości bez okazyjnie. Moje samoprzylepne macki dorwały podarowana mamie kiedyś książkę Nigelli Lawson – „Nigella gryzie”, a przepis na pomarańczowe muffiny śniadaniowe wydawał się być idealny. Nie byłabym jednak sobą gdybym nie wprowadziła do niego choćby maleńkich modyfikacji, zatem przedstawiam Wam mój przepis na wielkie pomarańczowe muffiny śniadaniowe:
-
-
- 2 ½ łyżeczki proszku do pieczenia
-
- szczypta cynamonu
- skórka z 1 pomarańczy
- 100 ml świeżo wyciśniętego soku pomarańczowego
- 100 ml mleka 3,2%
- 1 jajko
Masło roztopiłam zostawiając sobie niepełną łyżkę do wysmarowania foremek. Mąkę, proszek do pieczenia, cukier i cynamon wymieszałam dłonią w dość sporej misce, a w wysokim naczyniu utrzepałam jajko wraz z mlekiem i sokiem z pomarańczy. Zanim połączyłam składniki suche z mokrymi, starłam skórkę w chyba największej na świecie pomarańczy (bo w tajemnicy jestem prawdziwym pomarańczowym maniakiem) i połączyłam ją z suchą częścią ciasta. Zawartość wysokiego naczynia wylałam do miski, po czym niedbale zamieszałam całość, bo jak wiadomo przy przygotowaniu muffinów nie należy ich zbyt długo mieszać – dzięki nierównej konsystencji ciasta mają charakterystyczny muffinowy urok, tuż po upieczeniu.
Ponieważ nie jestem prawdziwą „Perfect Housewife”, nie posiadam rzeczy tak prozaicznej dla bogini kuchni, jaką jest forma do muffinów. Góralskim sposobem poradziłam sobie w tejże trudnej sytuacji i wysmarowałam masłem najmniejsze kokilki jakie miałam w zasięgu ręki, po czym uzupełniłam je do ¾ pojemności rzadkim ciastem. Do nagrzanego na 200 stopni piekarnika, włożyłam całe sześć kokilek z ciastem i pozostawiłam je samym sobie na 25-30 minut. Gdy zaczęły delikatnie pękać, a na wierzchu utworzyły się urocze kopczyki rudego ciasta wyjęłam całość i pozostawiłam na kilka chwil do ostudzenia.
Gdy Jego Majestat Łasuszyna zaszczycił mnie swoją obecnością po godzinnym spóźnieniu, nie pozostało mi nic innego jak obserwować jego trzęsące się z radości uszy i wśród mlasków krzepić swoją duszę posłyszanymi uwagami o pyszności pomarańczowych muffinów mojego wykonania.
Pyszne!
OdpowiedzUsuńTeż taką poproszę :) Pysznie wygląda :)
OdpowiedzUsuńPomaranczowe muffiny: to cos dla mnie:)
OdpowiedzUsuńPatrze na ilosc proszku do pieczenia i tak sie zastanawiam, czy jedna lyzeczka by nie wystarczyla? Pytam z czystej ciekawosci, bo w kwestii muffinek jestem raczej dyletantka:)
Pozdrawiam serdecznie!