Opłacało się tak długo czekać na krzaczek mięty pieprzowej. Bo choć nie dostałam jej do tej pory, zyskałam dwa produkty, które tchnęły mnie na zrobienie sobie w kuchni małej namiastki Irlandii. Otóż pani w sklepie, w którym zamówiłam ów nieszczęsna miętę w ramach przeprosin, iż nie wywiązała się z umowy sprezentowała mi mały słoiczek zielonej pasty curry i puszkę mleka kokosowego. Przypomniało mi to o irlandzkim zamiłowaniu do curry (nie wiem czy ze względu na dużą ilość Hindusów na wyspach, czy z powodów historycznych), połączyłam więc fakty i z okazji dzisiejszego zielonego St. Paddy’s Day postanowiłam zazielenić środowy obiad. Przedstawiam Wam moją wariację na temat green chicken curry i jednocześnie dopisuję się do akcji „Zielono mi”:
2 piersi z kurczaka
250g krewetek koktajlowych
solidna szklanka mrożonego groszku
½ dużej zielonej papryki
200ml mleka kokosowego
3 łyżki zielonej pasty curry
2 łyżki sosu sojowego
szklanka brązowego ryżu
W woku rozgrzałam kilka kropli oliwy (może być olej sezamowy, ale ja go akurat nie miałam) i wrzuciłam pokrojone w kostkę piersi z kurczaka. Gdy się lekko przyrumieniły dorzuciłam do nich krewetki i chwilkę smażyłam (tak, aby krewetek nie przesmażyć, a żeby zyskały uroczy czerwony kolor). Następnie zasypałam całość groszkiem i pokrojoną w kosteczkę papryką oraz zalałam mlekiem kokosowym, dodając po kolei pastę curry i sos sojowy. Całość sobie radośnie pobulgała aż warzywa zrobiły się miękkie, choć nie za długo, by nie straciły koloru. W międzyczasie, tudzież w czasie bulgania, do rondla z grubym dnem nalałam około 2 łyżek oliwy i gdy ta się rozgrzała wrzuciłam na nią ryż. Przesmażyłam aż zaczął skakać i zalałam lekko osoloną wodą (ok. ½ litra). Gotowałam go aż zmiękł i wchłonął większość wody, odcedziłam i przełożyłam do miseczek zalewając gorącym curry.
Niektórych z Was może dziwić dlaczego użyłam malutkich koktajlowych krewetek, ponieważ zazwyczaj do potraw typu curry dodaje się większych składników rybnych i mięsnych. Była to średnio udana próba przekonania Łasucha do smaczności specyfików nazywanych przez niego „robalami”, takie po nitce do kłębka, czy jakoś tak. I choć osobiście jestem wielką amatorką „robali” zaznaczam, że nie są one konieczne dla tych, którzy nie lubią gdy im coś „chlupie pod zębami, tak chlup, chlup, blee”. A teraz nie siedźcie w domach, tylko ubierajcie się i ruszajcie do pubów na zielone piwo (lub jakiekolwiek piwo), slainte!
Fajne danie:)
OdpowiedzUsuńPasuje mi, moje smaki :)
OdpowiedzUsuńsuper :) chętnie bym się poczęstowała
OdpowiedzUsuńz krewetkami, mniami mniam, i pomyśleć, że przez tyle lat ich nie lubiłam!
OdpowiedzUsuń