Uf, co to się działo! Dwa tygodnie w Polsce przerodziły się w ponad miesiąc, z czego i tak nawet połowy nie udało mi się załatwić, nie mówiąc już o odwiedzinach (tu serdeczne ajm sory w stosunku do Panny Malwinny), paskudne choróbsko, brak kontaktu ze światem (czytaj: brak internetu) i przede wszystkim parę kilo za dużo, choć pełne gacie szczęścia. Koszmarnie zaniedbałam swoje kulinarne poczynania, bloga i kilka innych sieciowych stref, jednakże to było to czego n a p r a w d ę było mi trzeba. Tyle o mnie.
Rozmawialiśmy z Łasuchem nie dalej jak wczoraj o sensie i bezsensie tzw. ekskluzywnego jedzenia. Bodźcem ku tym filozoficznym przemyśleniom, było przeczytanie w styczniowym magazynie „Kuchnia” kilku słów odnośnie renomowanej włoskiej wody, z absolutnie włoskiego źródła w absolutnie pięknej, oczywiście włoskiej butelce, polecanej do cytuję: „finezyjnych potraw i wykwintnych trunków”. Tu w mej głowie zrodziło się pytanie: czy to aby nie przesada? Czy woda rzeczywiście tak znacząco wpływa na smak, że aby doznać orgii odlotów na podniebieniu należy koniecznie wydać te naście złotych na butelkę tegoż boskiego nektaru? A z drugiej strony, czy to aby nie poczucie ekskluzywności tej wody, jej swoistej drogocenności czyni ją aż tak wyjątkową?
Zastanawiam się czy gdyby przyrządzić rzeczony wykwintny trunek z tejże wody i testera o tym nie poinformować, całe jej użycie miałoby sens. Najprawdopodobniej nigdy się nie dowiem, taki ze mnie upiór... tfu! uparciuch. Do kuchni ekskluzywnej jako takiej podchodzę niczym mój ukochany kundel do miski z łaskawie zostawionym krupnikiem – niechętnie i nieufnie. Choć może to i staroświeckie uważam, że jedzenie w całej swej wspaniałości karmić powinno ciało i duszę na równi, nie wyłącznie ego.
Jak też wspomniałam na początku okres mojej nieobecności był wyjątkowo intensywny, taka też była podróż – trzy dni w samochodzie, szesnaście godzin na bezlitośnie bujającym promie sprawiło, że wróciliśmy, choć szczęśliwi, to koszmarnie wyczerpani. Z marzeniem o ciepłym obiedzie musieliśmy wymyślić coś co da się zrobić szybko, ale i też coś, co napełni nasze brzuchy i serca rozkoszną odmianą od tzw. turystycznego jedzenia. Połączyłam to z prześladującymi mnie całą drogę smakami i voilla! Proste jak sracz na budowie, ekspresowe i rozgrzewająco-orzeźwiające zarazem – no czego chcieć więcej?
Perfekcyjna trójca: soczysty kurczak, ogórek i sweet chilli sauce.
2 piersi z kurczaka
wędzona papryka
sól
1 długi ogórek szklarniowy
sweet chilli sauce:
szklanka wrzątku
5-6 małych papryczek chilli, albo łyżka suszonych płatków
3-4 ząbki czosnku
½ szklanki białego cukru
niecałe ½ szklanki białego octu winnego (albo mniej, jak kto woli)
kopiasta łyżka mąki ziemniaczanej
Piersi z kurczaka umyłam posypałam solą i wędzoną papryką, kładłam na mocno rozgrzany tłuszcz i natychmiast obróciłam, zdjęłam z patelni i zmniejszyłam ogień. Gdy tłuszcz zmniejszył swoją temperaturę na nowo ułożyłam na nim kurczaka i po około siedmiu minutach obróciłam na drugą stronę i smażyłam tym razem przez pięć minut. Ogórka umyłam, pokroiłam w grube plasterki i ułożyłam na talerzu, na nim umieściłam pokrojoną w plastry pierś z kurczaka. Sos sweet chilli natomiast robi się prosto: do gotującego się wrzątku należy dodać drobno posiekaną papryczkę i czosnek, cukier, wino i łyżeczkę soli, potem trzeba to gotować jakieś pięć minut aż cukier się rozpuści, a papryczka nabierze przeźroczystego koloru. Mąkę ziemniaczaną trzeba rozpuścić w odrobinie wody i stopniowo dodawać do gotującego się sosu, cały czas mieszając trzepaczką. Gdy sos zgęstnieje jest gotowy. Ja polałam nim kurczaka i ogórka (który to całkowicie zmienia swój smak pod jego wpływem), podając wszystko z frytkami.
Polecam to szczególnie zabieganym osobom, smak jest na tyle, nie chwaląc się, świetny, że spokojnie nadaje się jako nie przynosząca wstydu przystawka, czy też danie główne. Świetnie komponuje się z lodowatą wodą z plasterkiem świeżego ogórka – my dogodziliśmy sobie w tenże sposób i jesteśmy zdecydowanie za :)
Fajnie, że sama robisz sweet chilli sauce. Podoba mi się ten orzeźwiający zestaw!
OdpowiedzUsuńBo tak na prawdę to im więcej ma się czasu, tym mniej sie go ma. I jak widzę, to sprawdza się nie tylko w moim przypadku. ;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
This looks and sounds delicious. I think my family might really enjoy this. Have a wonderful day. Blessings...Mary
OdpowiedzUsuńwspaniałe zestawienie!!! co do czasu- zgadzam się z tym co napisałaś Asiu. A jak masz mało czasu to musisz się sprężać by ze wszystkim zdążyć, i udaje się!
OdpowiedzUsuńPodoba mi, fajny przepis na sos :)
OdpowiedzUsuńSos z chilli superaśny! Ja mam podobny w lodówce, ale kupny, ciii :)
OdpowiedzUsuń