Za brak wolnego czasu odpowiada sesja. Swoją drogą to przez nią prawie nic nie jem, więc nawet nie ma czego tutaj wrzucać. I nie żebym była wściekła na ten pieprzony wykwit niesprawiedliwości jakim jest uniwersytet przez małe „u”. I nie żebym życzyła doktor Teresce permanentnej sraczki przez co najmniej dwa lata, za tą „chamerę” jak w zwyczaju mawiać mają młodzi ludzie. Tak więc sesję przedłużono mi do września, jak i czterdziestu spośród pięćdziesięciu osób na moim roku, więc wakacje sobie muszę zaplanować w innym terminie i gówno (tak, nie kupę, nie fekalia – gówno) ich wszystkich obchodzi to, że niedopatrzenia dopuściła się pracownica zacnej uczelni, a nie Bogu ducha winni my. Brak mi słów, Najmilsi, aby opisać moje uczucia w sposób bardziej cywilizowany…
Z całej tej rozpaczy poryczałam sobie wczoraj trochę oglądając „Skazanego na śmierć” i jednocześnie powzdychałam do Wentwortha Millera, który ,jeśli Tomasz się rozmyśli, zostanie moim mężem – jestem tego pewna. No bo jeśli facet dobrowolnie wpakował się do jednego z najcięższych więzień w Stanach, jest to więcej niż pewne, że życie ze mną to byłaby dla niego kaszka z mlekiem. Właściwie to bohater, którego gra, się wpakował do pudła… ale myślę, ze sam Wentworth trochę tych cech po Scofieldzie przejął. To znaczy mam nadzieję.
Trzeci akapit, skoro już popełniam bzdurny tekst, poświęcę temu jak pogryzły mnie komary. Otóż bardzo. Wydaje mi się to być karą za nieprzestrzeganie słowiańskich zwyczajów i kąpanie się w jeziorze przed Kupałą, bo nadmienić należy iż te krwiożercze bestie pogryzły mnie właśnie nad jeziorem. Ba! Nawet wąż chciał mnie zaatakować! Znaczy się zaskroniec, ale wyglądał groźnie, co pozwoliło mi pokonać prędkość światła w wychodzeniu z wody… Skutkiem całości i mojego uczulenia na ukąszenia owadów, mam czterdzieści siedem ropiejących bąbli na samej prawej łydce, nie mówiąc już o reszcie ciała.
Teraz przejdę do rzeczy rzeczywistej, a propos wcześniej wspomnianej kaszki z mlekiem. Tylko, że tu bez mleka. W krupniku.
Krupnik z curry i grzankami czosnkowymi:
1 pęczek włoszczyzny (marchewka, pietruszka, seler)
1 cebula
taka sobie kosteczka wieprzowa, albo udko z kurczaka (osobiście preferuje kurczaka)
szklanka kaszy jęczmiennej
5 sporych ziemniaków obranych i pokrojonych w kostkę
sól i pieprz
2 łyżeczki zielonej pasty curry
2 ząbki czosnku
4 kromki czerstwego chleba
Włoszczyznę i mięso gotujemy aż zmiękną, a wywar będzie miał bladożółty kolor. Wtedy wyjmujemy „szuwary” i jeśli lubimy to kroimy je na małe kawałki z powrotem dodając do zupy (ja tak robię tylko z marchewką), cebulę kroimy w drobną kostkę i wraz z ziemniakami i kaszą wsypujemy do garnka z wywarem. Gotujemy to wszystko do zmięknięcia kaszy i ziemniaków, a gdy to się stanie doprawiamy sola, pieprzem, przeciśniętym przez praskę jednym ząbkiem czosnku i pastą curry. W tymże czasie w piekarniku pieczemy na rumiano kromki chleba, gdy stwardnieją nacieramy je z obu stron czosnkiem i kroimy w kosteczkę. Zupę miksujemy blenderem, tak aby nie miała ani jednej grudki i podgrzewamy. Przelewamy do talerza i posypujemy grzankami. Można zjeść, ale to nie przymus.
Morał dzisiejszej opowieści: Zachowaj radość życia – NIE IDŹ NA STUDIA!
jej.. nie trac juz energii na denerwowanie siebie samej tym słówkiem na literkę s. tudzież e. jak egzamin. i tak już nic nie zmienisz.
OdpowiedzUsuńlepiej zjeśc coś pysznego..
takie grzanki są mniamusine! :)
OdpowiedzUsuńwow, krupnik... wieki całe go nie jadłam! z ziemniaczkami i natką pietruszki... ach, narobiłaś mi smaka!
OdpowiedzUsuńOh, ale Wenworth nie dla nas... NIestety, bo tez wzdychałam oglądając Skazanego, ostatni serial, który mnie wciągnął.
OdpowiedzUsuńŻyczę dużo energii!