'Anioły są wiecznie ulotne
Zwłaszcza te w Bieszczadach
Nas też czasami nosi
Po ich anielskich śladach
One nam przyzwalają
I skrzydłem wskazują drogę
I wtedy w nas się zapala
Wieczny bieszczadzki ogień'
/Adam Ziemianin/
Dziś bez przepisu. O Aniołach trochę, przywiązaniu, tęsknocie i Miłości.
Gdy kilka dni temu Tomasz zaproponował spędzenie kilku dni w Bieszczadach zwariowałam z radości, moje Niebo na Ziemi ostatni raz widziałam 9 lat temu, a za każdym razem gdy próbowałam się tam wybrać, coś stawało na mojej drodze – to odległość, to brak środków, to zbyt długa jazda pociągami (26 godzin pięcioma pociągami to lekka przesada, nieprawdaż?). Jednak abyście zrozumieli dlaczego tak za Bieszczadami jestem, musiałabym tłumaczyć godzinami, a i tak na koniec stwierdziłabym, że trzeba Was tam po prostu zabrać. Jakieś 11 lat wstecz z powodów losowych przyjaciel moich rodziców się tam zagnieździł, a ponieważ moi rodzice są na tyle gołębio sercowi, że nie da się ich nie kochać, byliśmy tam częstymi i przeserdecznie przyjmowanymi gośćmi. I wtedy się zaczęło.
Jako tzw. podlotek nie byłam ja przychylna wyjazdowi na tak długo tylko w mamo-tatowym towarzystwie, ale przegryzłam wargi i z braku innych perspektyw zapakowałam dwie torby ubrań, spinek do włosów, perfum, butów i tym podobnych najpotrzebniejszych mi rzeczy. Następnie po wojnie o zmniejszenie bagaży do połowę i jako takim kompromisie, o morderczej 4:30 rano(!) wyruszyliśmy w dziewięciogodzinną podróż do miejsca przeznaczenia. Pamiętam to dokładnie, jak kilkadziesiąt kilometrów za Kluczborkiem zachwycił mnie mały dom, cały wyłożony kolorowymi kamieniami, które z winy wschodzącego słońca oślepiały jak radioaktywna tęcza moje niewyspane oczy. Od tego momentu było już tylko piękniej. Maj, błękitne niebo, gdzieniegdzie zakryte białymi łatkami pulchnych chmur, śpiew ptaków tak głośny, że nawet silnik naszej starej Corsy nie był w stanie go zagłuszyć i nagle po mojej lewicy wyrasta chorobliwie żółte wzgórze, kontrastujące z bezwstydnie zieloną doliną i błękitną płachtą nieba. Ja – nastoletnie dziecko – wzruszyłam się jak dojrzała kobieta, zamilkłam z zachwytu, który wraz z każdą kolejno widoczną górą i doliną, zapierał mi dech w piersi. Już mi się podobało.
Gdy dojechaliśmy nie mogłam uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Moim oczom ukazał się mały drewniany domek, pokryty czerwoną dachówką, okolony malwami, słonecznikami i ogórecznikiem. Zwariowałam. Przywitanie było tak serdeczne, że w ułamku sekundy poczułam się jakbym należała tam od zawsze. Po małych schodkach, mijając drewnianą rzeźbioną ławeczkę weszliśmy do środka. O takiej kuchni marzy każdy – wędzarnia i piec do wypiekania chleba, syjamski bliźniak salonowego kominka, drewniane stropy schodzące w dół i podtrzymujące kuchenny blat oraz uroczy kredens tuż przy drewnianym stole. Oj… pierwsza Miłość zaczęła się wtedy od wspólnego przygotowywania kaczki z jabłkami, sałaty z sosem winegret i pure ziemniaczanego. Ale to zbyt słodkie i osobiste by o tym wspominać…
W każdym razie Bieszczady maja dla mnie również bardzo sentymentalne kulinarne znaczenie – najlepsze placki ziemniaczane są w Bacówce pod Małą Rawką. Ale nie tylko tam zakochałam się w miejscowym jedzeniu. Jutrzejszą wyprawę zaczynamy od Muszyny w Beskidzie Sądeckim, dobrze nam znanej, przecudownej miejscowości miodem, grzybobraniem i najlepszymi serami płynącej. Czy Wam się podoba, czy nie, gdy tylko wrócę zasypię Was wspomnieniami z poszukiwań całych zielonych Aniołów i opowiadaniami delikatnych bąbelków muszyńskiej wody. Biorę kosz na grzyby, więc wymódlcie mi, proszę, owocne zbiory. Bywajcie!
Zdjęcie dostałam na pamiątkę - robione nad jeziorem solińskim. Piękne.
Bieszczady... to moje ulubione miejsce w Polsce. Kocham tamte krajobrazy. widok zalesionych szczytów, poranne mgły i ta pustka, kiedy wędrowałam sam na sam z natura, zaopatrzona wyłącznie w plecak. czułam, że jestem wolna, czułam się wyzwolona. odpoczywałam od tego zgiełku i ciągłej bieganiny za życiem w naszej normalnej codzienności. a tam? zwolniłam kroku,żyłam chwilą. nie wczorajszym dniem, nie jutrem. lecz chwilą. byłam nią. i za to pokochałam te góry. te porośnięte szczyty i te pustkowia.
OdpowiedzUsuńa i Małą oraz Wielką Rawkę też miałam okazję zaliczyc. pamiętliwy spacer, by zdobyc szczyt. by pokazac, że dam radę. że jestem silna.
pozdrawiam gorąco!
przyjemnie się czyta. aż przez moja głowę nie wiadomo skąd jakaś fala wspomnień się przewinęła.
OdpowiedzUsuńgóry lubię- w Bieszczadach nigdy nie byłam zakochana, mnie zafascynowały Sudety i to za nimi tęsknię. Z resztą każde miejsce na ziemi jest wyjątkowe. Każde ma swój urok i potrafi poruszyć serducho;)
pozdrawiam;)
życzę bardzo owocnych/grzybowych zbiorów:) liczę, że potem podsuniesz nam pomysł na jakiś dobry przepis z ich wykorzystaniem....;)
OdpowiedzUsuńOlu, zapraszam Cię do zabawy, szczegóły znajdziesz na stronie
OdpowiedzUsuńhttp://tylkosprobuj.blogspot.com/2010/09/to-lubie.html
bieszczady! uwielbiam. Tak dawno w nich nie bylam... Nastepna mozliwosc dopiero za rok, a ja tesknie za nimi bardzo od już duzo za dlugiego czasu...
OdpowiedzUsuń